Wyprawy

TUNEZJA – Wyprawa po słońce – FOTOBLOG cz.2

MP_TUN08_baner250

Tunezja 2008 – Wyprawa po słońce
8-22 maja 2008

FOTOBLOG – część 2

.

16 maja: Hammamet (odpoczynek)
Ale odpoczywanie jest męczące! Śpimy ile się da i Ania podejmuje desperacką próbę zdobycia śniadania do pokoju. Później plaża. Ale te fale się męczą… ile energii tracą… Mięśnie bolą od patrzenia.

Później basen. Wokół leżą ludzie, których aktywnością jest tylko smarowanie się maziami na poprawienie opalenizny. I zmiana stron ciała by się równo opiec. Czuję się zmęczony pomaganiem im w odpoczywaniu. No bo tu obowiązuje takie hasło:

WIDZISZ ODPOCZYWAJĄCEGO? POMÓŻ MU!!!

Mieliśmy jechać na obiad do centrum Hammametu ale trzeba by przerwać odpoczynek…
obiad jemy nad basenem…

Po obiedzie sjesta – chłopcy się słaniali i liczyliśmy, że chrapną sobie – jeden chrapnął, drugi nie… gad jeden (ten co nie chrapnął)…

Oczy zamykają się z trzaskiem…

Robimy rachunek sumienia:
– brak relacji w internecie
– brak owoców na stole
– brak soczków do picia….

Trzeba się ruszyć. Trzymam powiekę palcem by coś widzieć – dobrze, że taksówki są żółte i same się znajdują….

Widok murów medyny ożywia nas. Kutry na plaży jak w zeszłym roku – piękny widok. I ten sam traktor do wyciągania łodzi na brzeg.
Bawimy się na kutrach, które raczej mają już służbę połowową za sobą. Wspominamy Dziadka Kapitana, on by chłopakom naopowiadał o łowieniu! Piękne popołudniowe słońce, wspinamy się na ribat. Plaża u naszych stóp z jednej strony i setki dachów medyny z drugiej. Wyposzczeni zimą sprzedawcy pamiątek kładą się wręcz przed nami abyśmy chociaż rzucili okiem na ich sklepy. Twardzi jesteśmy. Jest wolny stolik w kawiarence, której tarasy wznoszą się nad rondem przy którym są ribat i medyna, plaża i kutry. Nasze ulubione miejsce na kawę i…. puchar truskawek!
Są tak słodkie, że aż nieprawdopodobne, że nie słodzone dodatkowo. Michałek zjada sam ogromną porcję. Staś sapnął i poddał się pod koniec – karmi mamę…

Zapada zmierzch. Opuszczamy naszą kawiarenkę i prosto ze schodków wsiadamy do taksówki. Taksówkarz ma za zadanie zawieźć nas do @cafe aby zaktualizować blog, do sklepu z owocami,
do sklepu z soczkami dla dorosłych – tuśmy się zdziwili bo zapomnieliśmy, że w piątki zamknięte… a dziś piątek! ;-(
Wreszcie wracamy do hotelu gdzie pomimo potężnego spóźnienia czekała na nas otwarta restauracja. Wrzucamy na talerze furę surówek i chrupiemy jak króliki. Chłopaki czarują naszego kucharza przybijając mu piątki, robiąc strzałki i żółwiki.

Strasznie męczący dzień. Trzeba jutro coś wymyśleć do roboty… Pozdrawiamy!

Odpoczynkowe zdjęcia…



Jak te fale się męczą. Może kawałek bloga by napisały?!
Policja na koniach pilnuje aby nikt nie przeszkadzał w lenistwie.
Super układ basenowy dla dzieci.
Brodzik i szerokie łagodne zejście do głównego basenu.


Kremik z filtrem to podstawa!


Port/plaża w Hammamecie to raj dla chłopaków.


Staś ma dyżur przy cumach – wybrać porządnie!!!


Ta jest…robi się


Poświęciłem się robiąc to zdjęcie.
Mam mokre szorty! Fale chlapią?!


W dzień wolny będę tak fotografował – skosem…


Na ribacie.


Słynne truskawki w naszej kawiarence.


Damy radę!!!

17 maja: Hammamet (odpoczynek cd.)
Koszmar odpoczywania. Wczuwam się. Podobno spałem w dzień! (od Ani: spałeś i chrapałeś jak suseł!) Ale chłopcy szczęśliwi – spanie ile sobie życzą. Basen – bez ograniczeń. Morze… za daleko… 200 metrów… basen bliżej.

Trzeba coś z tym zrobić! Czego to w Hammamecie nie widzieliśmy? Acha! Willa George Sebastiana! Obecnie mieści się tu Międzynarodowe Centrum Kultury. Bardzo prężnie zresztą działające. Byliśmy w południe, na zapleczu stały skrzynie transportowe filharmoników z Hamburga, a wewnątrz krzątał się poprawiając ekspozycje obrazów malarz, który wieczorem będzie miał tu wernisaż. Samir Nanoo pasuje do międzynarodowej atmosfery tego miejsca. Pochodzi z Iraku ma dom w Hammamecie, syna w Niemczech i zna znakomicie…. Kamień Pomorski, który serdecznie przez nas pozdrawia. Jak zgrają się terminy to może spotkamy się jesienią w Polsce. Obrazy maluje ciekawe. Abstrakcyjne, ale pasujące do treści jaką chce przekazać.

Jeszcze małe owocowo-soczkowe zakupy i wracamy. To byłoby na tyle gdyby nie jeszcze jedno spotkanie z naszym taksówkarzem z zeszłego roku. Postać nie do zapomnienia. Szczupły z sumiastym wąsem nadającym się do CK Galicji. Rozmawiamy o planach na najbliższe dni, ale ceny ma jakieś straszne więc nie wiem, czy skorzystamy ale uściskaliśmy się serdecznie.

Kolejny męczący dzień odpoczynku minął. Cała nadzieja w dniu jutrzejszym – czas na nowe przygody… Pozdrawiamy!

Trochę zdjęć…



Nasz główny cel na dziś – willa Sebastiana.
Wewnętrzny dziedziniec to piękny basen, ale niestety głęboki.
Nasz nowy znajomy – Samir – przy jednym ze swoich dzieł: Mezopotamia.


Staś jakiś rozmydlony bo wszedł pod szklany stół.


No wiesz Stasiu – nawet na wymiar jest OK!
ale nie ma dzwonka i światełek – no nie wiem…..


Chyba się nie opłaca targać z Tunezji – policzmy:
250% cła na zabawki, 22% VAT, 10USD nadbagaż – nie… daj spokój…


W piekarni kupiliśmy bułeczki a teraz czas na owoce…


Sklepy z owocami to dla nas istny raj…


Jak nie mamy w hotelu dostępu do internetu to wysyłamy nowości
z takich kawiarenek internetowych.


Mam łapówkę dla chłopaków ale tak naprawdę ważna jest witryna w tle!
To chyba jedyny w Hammamecie sklep z soczkami dla dorosłych 😉
Doskonale zaopatrzony też w inne dobra.


Rozebrać do pieluchy + postawić talerz z owocami = mniej prania po jedzeniu.

18 maja: Hammamet – Bizerta
Rano zapukał do nas samochód i zrobił tru-tu! Już czas na nowe przygody. Nasze srebrzysto zielone Clio zaprasza. Zaplanowaliśmy dwa dni w trasie: Hammamet – Utyka – Bizerta i okolice – Sidi Bou Said – Kartagina – Hammamet. Do tej pory nas wożono to teraz sami musimy spróbować jazdy. Poza miastami bajka. W miastach trzeba uważać bo reguł nie ma zbyt wielu. Początek zresztą prosty bo aż do Utyki jedziemy autostradą. Przez Tunis tylko musimy jechać trochę w korku bo dostawczak zaliczył bliskie spotkanie z latarnią. Szkoda, że nie ma obwodnicy Tunisu. Przecinamy go taką warszawską Łazienkowską. Z wysokich wiaduktów poznajemy znajome obiekty: Hotel Africa, Wieża Zegarowa, budynek inspirowany Gwiezdnymi Wojnami. Powoli ruch maleje i wjeżdżamy na autostradę A4. Bajka! Nawet krajobrazy ciekawe – małe górki z polami, gajami oliwnymi.

Nawet nie wiemy kiedy ale szybko pojawiły się tablice z informacją, że zjazd na Utykę za 1000m. Opuszczamy autostradę i do końca dnia będziemy jeździć bocznymi drogami szukając pięknych krajobrazów.

Utyka to dwa miejsca do zwiedzenia w jednym. Teren jest ogromy ale w większości jeszcze nie odkryty. Zaczynamy od muzeum – małe ale warte zobaczenia. Co ciekawe zbudowane na ruinach znajdujących się głęboko pod obecnym poziomem ziemi. Obok trochę pokopano i pojawiły się mury bogatego domu wykładane mozaikami.

300 metrów dalej parking i wejście do ruin. Starsza siostra Kartaginy (1100 p.n.e.) robi wrażenie nie masywnością murów i strzelistymi kolumnami ale swoją naturalnością. Została odkryta spod ziemi i… tak pozostała. Jeden ze strażników chciał być naszym przewodnikiem i jako swój atrybut wybrał…. spryskiwacz ogrodniczy! Bardzo użyteczne narzędzie do pokazywania pełni urody antycznych mozaik. Po spryskaniu wodą nabierają blasku i koloru. A niektóre są naprawdę niesamowite bo jako kamyczków niebieskich i zielonych używano azurytu i malachitu.
W wielu bogatych domach zamiast mozaiki na podłodze kładzono grube płyty z różnokolorowych marmurów. Zaskakują nas precyzją obróbki i bogactwem wzorów. Tu też się przydaje ogrodowy spryskiwacz. Oczywiście nie trzeba dodawać, że największą radość spryskiwacz sprawił chłopcom. Poinformowali Pana, że taki sam ma i używa w ogrodzie dziadek Wiesio… 😉

Niespiesznie kończymy rundkę po ruinach. Upał straszny więc klimatyzowany zamochód jest oazą. Jedziemy zakosami w kierunku Bizerty. Górki, morze, ciekawe krajobrazy. Ot jeździmy sobie.
Od czasu do czasu ignorujemy wskazania GPSa i droga nam się kończy, ale z reguły kończy się ciekawie. Znaleźliśmy np. ciekawy lasek na widokowym wzgórzu. Las ten cieszy się sporym powodzeniem Tunezyjczyków ponieważ w okolicy nie ma lasów prawie wcale. Jakim cudem ten obszar leśny przetrwał?!

Wreszcie zaczynamy trochę konkretniej jechać do Bizerty, ale kiedy już prawie, prawie dojeżdżamy kusi tabliczka z drogowskazem „do portu” w Ras Al-Dżabal. Piękny porcik, w którym kończy się droga. Najpierw zatrzymujemy się na starym molo. Chłopcy rzucają kamykami. Cieszą się jak przychodzi większa fala i załamauje się z szumem na kamieniach. Kolor morza obłędny! Same soczyste zielenie, niebieskości. Woda krystalicznie czysta. Podjeżdżamy jeszcze z 500m i parkujemy w nowej części portu. Wspaniała flotylla kutrów. Stosy kolorowych sieci na nadbrzeżu. Chłopcy zachwyceni. Biegają i piszczą z radości. Jeszcze Michałek zaordynował obejrzenie dźwigu portowego i jedziemy do Bizerty.

Bizerta jest ciekawym i niedocenianym miastem. Ma wspaniałe morze, czyste plaże w okolicy, Utykę, Park Narodowy Ichkeul. My się cieszymy, że jest mało turystów. Wszędzie łatwo zjeść, napić się kawy,… Jak dobrze wszystko pójdzie to Bizerta może stać się kolejną sztandarową atrakcją turystyczną Tunezji. Co warto zobaczyć? Stary port!!! Tak! Trzy wykrzykniki! Świetne miejsce. Jak ktoś lubi porty, które są dosłownie związane z miastem i stanowią z nim jedną przestrzeń to jest to miejsce idealne. Na końcu kanału zacumowała hmmm… galera fenicka… obecnie najlepsza restauracja w tej okolicy. A wzdłuż portu z jednej strony prywatne domy aż do mostu i małej warowni Burdź Al-Hanni z muzeum oceanograficznym. Z drugiej strony niezliczone kawiarenki i zacumowane dziesiątki kutrów rybackich. W dzień to wygląda pięknie, ale jak wróciliśmy tu o zmierzchu to już miejsce to wyglądało jak z bajki. Brzeg oświetlony stylowymi latarniami, zapach szisz, grilowanego mięsa, kawy i ryb,…

Kolejną atrakcją, już wieczorną, dla chłopców był… deszcz. Ciepły deszczyk, który nie zmoczył a radości dostarczył wiele. Powoli wracamy do naszego hotelu. Hotel de la Plage jest raptem 300m od starego portu i 100m od nadmorskiej promenady. Mamy tam ciekawie położony pokój bo na…. dachu. Połowa dachu to pokoje a druga połowa to wielki taras po którym urwisy moga się wybiegać. Ich krzyki nikomu nie przeszkadzają. Jest przed sezonem i całe nasze piętro jest puste. No i mamy super widok na miasto bo to wysokie 4 piętro.

Jutro postaramy się dotrzeć jak najdalej na północ Afryki a teraz… zdjęcia…



Na bazie polskich i tunezyjskich doświadczeń utworzyłem 5 pas ruchu
na 3 pasmowej jezdni czym wzbudziłem szacunek innych.
Nareszcie w trasie! We are happy!!!
Utyka – badamy tajniki mozaiki. Ania stoi na oryginale z… III w.n.e.


Nasz przewodnik ze spryskiwaczem odkrywa kolory.


Czasem pryska na chłopaków chociaż i tak…


…wykazują wyjątkowe zainteresowanie zabytkami.


Nie ma to jak dziura z ładnym ocembrowaniem.


Michałek zgłębia tajniki nekropolii punickiej.


Z term idziemy do najważniejszej części ruin.


Przejście rzymskie prowadzące do położonej ok. 5m niżej warstwy punickiej.


Sprężamy się z fotografowaniem mozaiki póki woda nie wyschła.


W Utyce nawet chwasty między ruinami są piękne.


Piękny fragment wybrzeża między Raf Raf a Bizertą. Soczyste kolory i jaka przezroczystość wody.


Staś od razu realizuje program rekreacyjny:
rzucanie kamykami do wody.


I w porcie.


Takie bogactwo sprzętu, że trudno wybrać jakiś kuter.


OK! Bierzemy ten! Stasiek klaruj sieci! Ja przygotuję cumy do oddania.


Bizerta – wyszliśmy na stary port z wąskiej uliczki między kazbą a nowszymi domami.


Znalazłem śrubkę. Wymienię za rejs na kutrze.


Jak tam kolego? Biorą rybki?


Stary, malutki, ale jakże piękny meczet w kazbie.


Nocą port zmienia się w miejsce magiczne.


Życie toczy się w licznych kawiarenach.


Rybacy [;-)] ściągają kutry by wypłynąć na nocny połów.


Wieczorem w porcie to jest dopiero życie…


Chłopcy postanowili zapukać do drzwi próbując wszystkie trzy kołatki: dla kobiet, mężczyzn i dzieci. Zbiegła się cała rodzina, która prowadziła restaurację z kawiarenką. Śmiechu było co niemiara, umówiliśmy się rano na kawę jak tylko otworzą.


„Nasz” taras w hotelu ponad dachami Bizerty, a w roli hamaka długa chusta!

19 maja: Bizerta – Sidi Bou Said – Hammamet
W nocy było jak w horrorze. Wiatr wył tak straszliwie, że myśleliśmy, że zwieje nas. Lało przepotwornie. Po godzinie zaczęły strzelać pioruny… Rano Bizerta obudziła się solidnie umyta i potargana wiatrem. Jest pochmurno więc nie silimy się na dodatkowe zdjęcia w mieście, wszak poprzedni dzień był niezły i jedziemy na Przylądek Biały – najdalej na północ wysunięty kawałek Afryki. Piękna droga najpierw bulwarem, później stokiem wzgórza wysoko nad brzegiem. Wychodzi słoneczko. Widoki zapierają dech i wreszcie jest. Znany ze zdjęć teraz prezentuje swoje jasne skały wyrastające z lazuru morza – Cap Blanc.

Parking przy knajpce w budowie. Schodzimy nad bajecznie kolorowe morze. Po nocnym wietrzysku pozostały fale rozbijające się o żółte skały. Słońce i mięsiste chmury – takich widoków mogliśmy sobie tylko wymarzyć. A jeszcze 2 godziny temu zastanawialiśmy się co tu robić w tych okolicznościach przyrody chmurnej i deszczowej.

Po Cap Blanc wracamy do Bizerty – w górach kończą się wszystkie drogi i musimy powrócić do miasta aby pojechać w kierunku Sejenane. Jak jechaliśmy przez most nad kanałem łączącym stary port z morzem było cudowne słońce. Parkujemy po arabsku zajmując chodnik na środku mostu i fotografujemy obie warownie strzegące portu i odbijające się w wodzie domy. Trochę drogowej gimnastyki w zatłoczonym już samochodami mieście i jedziemy dalej. Bizerta pozostaje bardzo mile zapisana w naszej pamięci.

Naczytaliśmy się, że w Sejenane jest ciekawa ceramika i droga też ciekawa bo biegnie wzdłuż jeziora Ichkeul. Co do ceramiki w Sejenane to nie wiemy od kogo zrzynali autorzy przewodnika informacje ale o żadnej ceramice tam nikt nie słyszał natomiast nie da się ukryć, że miejscowość słynie z bocianów. Tak… tak… naszych boćków. W ramach przyjaźni polsko-tunezyjskiej Sejenane powinno być stowarzyszone z polskim Żywkowem – bocianią stolicą Polski. W Sejenane bociany szczególnie pokochały stacje kolejową i industrialny krajobraz nieczynnych ramp przeładunkowych. Wygląda to niesamowicie! Kiedy wypuściciliśmy kilka osób przesłuchiwanych na rzecz występowania ceramiki w okolicy (pozostawiliśmy im informacje, że odszkodowania mogą się domagać od autorów przewodnika) ruszyliśmy dalej.

Ale.. ale… zapomniałem o czymś bardzo ważnym! Z głównej drogi z Bizerty skręciliśmy na boczną, okrążającą północny brzeg jeziora Ichkeul. Pasjonowaliśmy się widokami na jezioro a później… Wjechaliśmy w góry! Podobnie piękne były w drodze do Tabarki, ale te może były jeszcze ciekawsze z racji bardzo bogatej roślinności. Drzewka piniowe, obsypane kwiatami nieznane nam z nazwy krzaki, soczysta zieloność doceniana przede wszystkim przez pasterzy owiec. Rewelacyjna droga! Tym piękniejsza, że mniej patrząc w GPS a bardziej w drogowskazy pojechaliśmy bocznymi drogami przecinającymi śmiało góry trochę przypadkowo.

Wróćmy do drogi z Sejenane. Tym razem jedziemy prosto na Mateur. Przejeżdżamy opłotkami miasta na skróty i łapiemy główną drogę do… Bizerty. Z lewej strony, przed nami straszy potężna góra. Jej podnóża są popodgryzane przez kamieniołomy odkrywające czerwone wnętrze góry.
To nasz cel. Musimy ją objechać od wschodu i północy a później czeka nas krótka wspinaczka do położonego na przełęczy Ekomuzeum. Samo muzem marne, ale można zobaczyć w nim to z czego słynie Park Narodowy Ichkeul czyli zdjęcia i czaszkę bawoła błotnego, których niezłe stadko zostało sprowadzone tu w XIX wieku. Ile ich żyje do dziś nie wiemy. Po stokach góry prowadzą prawdziwe szlaki turystyczne i warto się nimi przespacerować bo zobaczymy piękne widoki i rewelacyjną roślinność. Nas zachwyciły rośliny, których jest pełno w Tunezji – opuncje. W wielu miejscach sadzone są jako żywopłoty a tu występują w formie drzewiastej. Rosną pojedyńczo tworząc niekiedy laski konkurujące z powyginanymi od wiatrów drzewami pinii. I jeszcze zapach.
Jak wiatr przestaje wiać otacza nas aromat olejków eterycznych.
Nasyceni przyrodą ruszamy dalej. Opuszczamy okolice Bizerty i pędzimy do jednej z najbardziej znanych miejscowości w Tunezji – Sidi Bou Said.

Sidi Bou Said wita nas jak zwykle po andaluzyjsku – biało i błękitnie. Przyjechaliśmy tu na obiad i dla przyjemności, ale co chwila słychać trzask migawek. Rezygnujemy z obiadu w restauracji i idziemy do naszego znajomego fast-food’u ponad słynną kawiarnią Sidi Chabane. Dają tam naleśniki, zapiekanki,… Potrawy smaczne, proste, niewyszukane, ale z najpiękniejszym widokiem w Sidi Bou Said. Poniżej tarasy kawiarni a w tle marina z dziesiątkami zacumowanych jachtów i zielono-błękitne morze. Mamy za kilka dinarów tak rewelacyjne miejsce, że pomimo głodu nie spieszy jakoś nam się z jedzieniem.

A teraz wrócimy do miejsca, które minęliśmy bokiem chciaż jest tak ważne dla Sidi Bou Said jak Wawel dla Krakowa, czy Starówka dla Warszawy. Zachowując proporcje w wielkości miejscowości tu jest to kawiarnia – Cafe des Nattes. Kawiarnia niezwykła bo prowadzona od kilku pokoleń przez jedną rodzinę. Mekka artystów od początku XX wieku. Obecnie miejsce absolutnie obowiązkowe dla turystów. Jeżeli nie mają czasu to przynajmniej robią sobie zdjęcie na schodach prowadzących do jej wnętrza. Szerokie schody są na przedłużeniu głównej ulicy. Zapraszają do stylowego wnętrza. Dziś trudno tu spotkać artystów bo stoliki i tarasiki z matami są okupowane przez turystów ale… turyści się tu pojawiają i jadą do swoich hoteli. Wieczorem jakby sprawdzając czy już można, schodzą się na kawę lub herbatę mieszkańcy. Z gazetami, z wiadomościami, którymi warto się podzielić.
I znowu jest jak dawniej w 1930, 1937,…
Piekne słońce świeci teraz prostopadle do fasad rozrzuconych po wzgórzu domów. Czas na nas. Niechętnie i powoli wracamy do samochodu. Jeszcze sprawdzamy czy na schodach prowadzących do grobu Abu Sa’ida nie wygrzewają się koty ale nie ma ich więc widocznie i na nas czas.

Nie chce nam się wracać od razu autostradą. Ile się da jedziemy wybrzeżem do La Goulette. Dzwonimy do wypożyczalni samochodów, że nie oddamy im samochodu dziś tylko jutro wieczorem bo czeka nas Kairouan. Nawet się nie zmartwili…;-)

Wróciliśmy do Hammametu ok. 21.00. Czas spać!

Acha! Zdjęcia….


Bizerta wytarmoszona wiatrem i zlana deszczem.
Za Michałkiem najdalej wysunięty na północ kawałek Afryki.


Plama słońca odkrywa genezę nazwy Cap Blanc (Biały).


Lasy w drodze do Sejenane.


Sejenane – stacja kolejowa opanowana przez bociany.


Krajobrazy okol. Sejenane.


Najważniejsze dla chłopaków w Parku Narodowym Ichkeul:
– koparka


– plac zabaw.


A to Ani i moje wspomnienia z ww miejsca… 😉


Ale na wspinaczkę nie trzeba namawiać.


Finisz na schodkach do muzeum Paku Narodowego Ichkeul.


W muzeum dla chłopców najważniejsze są wypchane ptaszki.


Witajcie w Sidi Bou Said!


Widok z naszej naleśnikarni.


Dobrze, że kołatki są dość wysoko.


Staś nie ma ochoty aby iść dalej. Skwerek z pięknym widokiem
i krętymi alejkami do biegania jest zbyt kuszący.


W szacownym wnętrzu Cafe des Nattes chłopcy znaleźli….


…stare radio do zabawy w fortepian i dostali głupawki….


Uliczny salon malowania henną.
Chłopcy nie dali sobie pomalować rąk.


A może dosięgnę…


…jestem przecież już taki duży.


Czy nie czas zacząć kupować pamiątki?


Naprawdę musimy już jechać?!

20 maja: Kairouan
Od zeszłego roku tkwiła w nas pewna zadra, którą wbiliśmy sobie w Kairouanie. Niby zwiedziliśmy zabytki, kibicowaliśmy wielbłądowi przy studni, ale… brakowało nam życia medyny. Możliwości posiedzenia z kawą lub herbatą i popatrzenia na ludzi wędrujących niespiesznie uliczkami starówki. No i udało się. Dzień spędziliśmy w Kairouanie.

Dojazd bajeczny najpierw autostradą później krajową jedynką. Nasza renówka ma okazję się wykazać. Parkujemy przy bramie medyny z armatą. To najbardziej reprezentacyjne wejście do wnętrza murów. Mijamy sklep owocowy z lewej, pamiątki i aptekę z prawej i jesteśmy przed domem ze sklepem z dywanami stojącym na rozwidleniu ulic. To miejsce pamięta każdy kto odwiedził medynę. W prawo do studni z wielbłądem ale my wybieramy lewą uliczkę.
Jej kawałek jest zadaszony, dalej placyk z malutką restauracją ale dającą dużo i dobrze zjeść i znowu ulice z kramami.

Kiedy znudził nas gwar i nagabywanie sprzedawców zagłębiamy się w medynę gdzie prawie nie ma sklepów a na pewno nie ma sklepów dla turystów. Parter domów zajęły różne warsztaty.
Przy meczecie Trojga Drzwi słychać stukanie warsztatów tkackich. Tu powstają piękne tkaniny. Dalej sklep ze starociami. Niektóre przedmioty to istne antyki. A wybór… od otwieraczy do butelek przez stare zamki z drzwi których drewno zmurszało po caly zestaw do pielęgnacji i oporządzania wielbłąda. Nawet z żelazem do wypalania znaków ze stylizowaną literą „S” – w sumie dla Stasia jak znalazł (tzn. do wypalania na wielbłądach Stasia a nie na Stasiu… ;-).

W zaułkach medyny można oczywiście znaleźć miejsce opanowane przez koty. Trafiamy do takiego zaułka. Jeden z kotów widząc atak chłopców wchodzi po trzymetrowym murze.
Pozostaje jeszcze ok. 15 dużych i całkiem małych kotów. Chłopcy szaleją ganiając je. Psom koty by dały radę ale tym urwisom… Po trzech minutach nie ma żadnego kota. Pochowały się zostawiając nawet niedojedzone kiełbaski. Chłopcy bardzo z siebie zadowoleni pozwolili nam iść dalej.

Po zatoczeniu koła bardzo graniastego trafiamy do upatrzonej wcześniej restauracji.
To nie tylko czas na jedzenie ale obserwację i zdjęcia. Lubię sobie siedzieć z teleobiektywem i rejestrować portrety co ciekawszych postaci.

Siedząc w restauracji do której nie zaglądają hałaśliwe grupy turystów wtapiamy sie w otoczenie. Traktowani jesteśmy jako swoi a nie turyści. Wzbudzamy też szacunek kelnerów ponieważ ja jem harissę (patrz ramka) jak każdy Tunezyjczyk. Trzeba się tylko często jej wyraźnie domagać bo jak do knajpki przychodzą miejscowi to harissa trafia na stół z automatu
a jak turysta to trzeba specjalnie o nią prosić.

Po obiedzie, kawie i herbatce idziemy za mury medyny do zawiji Sidi Umara Abbada. Mimo, że nie jesteśmy w medynie uliczki prawie identyczne, kręte, wąskie z wieloma kończącymi się ślepo odgałężeniami. Znajdujemy zawiję, ale już zamknięta. Przeklinamy przewodnik, w którym podano nieprawdziwe godziny otwarcia i wracamy do medyny. Żałujemy, że nie zwiedziliśmy wnętrza zawiji bo warto zobaczyć grób Abbada, który otaczają jego wyroby. Abbad był kowalem i prorokiem. Jego proroctwa sprawdzały się. M.in. w jednym było, że węże ziejące ogniem i żelazem okrążą miasto i wjadą w jego mury. Spełniło się to w 1943 roku kiedy alianckie czołgi wjechały do medyny.

Powoli, powoli, powoli,… wracamy do samochodu. Trzeba wracać do Hammametu. Zatrzymujemy się jeszcze przy zabytkowym cmentarzu obok Wielkiego Meczetu. Ostatnio fotografowaliśmy tu rano, teraz mamy piękne popołudniowe słońce.

Droga nr 1, autostrada, zjazd na Hammamet Nord, hotel, kolacja,… koniec dnia…

Fotografki…


Ten widok z Kairouanu pamięta chyba każdy turysta.
W zakamarkach medyny – pierwszy kot.
Kołatki dla dzieci kuszą chłopców.


Stasio – nie jest źle – drugi kot!


Z poziomu kołatek dla dorosłych.


To się nazywa koci zaułek.


Jeszcze jeden kot na dzisiaj,
w medynie spotkany, …


Takie sklepy kochamy. Właściciel jest typem kolekcjonera
Cieszy się naszym zainteresowaniem, ale nie zależy mu za bardzo
na rozstaniu się ze zgomadzonymi przedmiotami.


Dawny dom bejów Kairouanu to dziś wielki skład dywanów.
Warto oderwać wzrok od kobierców aby zobaczyć niesamowicie zdobne sklepienia
i podziwać misterne ornamenty wycięte w drewnie lub kamieniu.


W siedemnastu salach mamy m.in. działającą tkalnię dywanów.
Zobaczyć możemy m.in. dywany jedwabne o tak wielkiej ilości węzełków,
że zdumienie ogarnia nad wielką cierpliwością kobiet
i niekiedy dzieci tkających te dywany.


W jednej z sal chłopcy postanowili potestować miejscowe wyroby… OK!


Włamali się nawet do kantorku by przeliczyć te węzełki
na różne jednostki miary i dinary.


Czas na jedzonko…


…które warto popić.


Wieszak fryzjera można wykorzystać jako pomoc do gimnastyki.


Małe nóżki się zmęczyły, hopsa na tatę i powoli idziemy do samochodu.

21 maja: Hammatet reaktywacja
Tak na krótko. Wyskok do medyny i na truskawki do knajpki Dolce Vita na tarasie. Ostatni dzień bo właśnie się dowiedzieliśmy, że wylot jest nie jutro w południe, ale mamy wstać o 5 rano i wylot z Tunisu o 8.40. Ot normalna nieuczciwość polskich biur podróży (w tym przypadku Viva Tours), które mamią klientów, że mają 14 dni wyjazdu a tak naprawdę mają tylko 12. Nas to w sumie mało obchodziło bo interesował nas przelot i baza na niewiele nocy w Hammamecie ale te pół dnia miało być dla chłopców na basenie i ktoś im to zabrał. Generalnie czytając opinie z internetu o działalności biur podróży wygląda, że jest to nagminny proceder. Trudno uwierzyć, że w dwa tygodnie zmianie ulegają terminy lotów wszystkich samolotów. Gromy zbierają niewinni rezydenci, a centrale biura w porozumieniu z hotelami robią swoje.

Wiedzac jak zaciekli i wyposzczeni są sprzedawcy przy głównym wejściu do medyny bierzemy się na sposób i postanawiamy wejść w jej zaułki od tyłu. Wędrujemy między potężnym murem a szumiącym morzem i… spotykamy małżonkę naszego przewodnika Tahara z poprzedniego wyjazdu z rodziną na spacerze. Wymiana informacji, życzenia i wędrujemy dalej. Kolejne spotkanie z ze sprzedawcą jaśminów, który jest na okładce jednej z edycji Lonely Planet. Wreszcie tylne wejście do medyny. Sprzedawcy bardziej pokojowo nastawieni. Może dlatego, że ich sklepy zajmują partery własnych domów, a nie wynajęte kramy. Znajome zaułki. Nic się nie zmienia. Medyna jest mało podatna na wszelkie nowości… chociaż… a to wisi jednostka centralna klimatyzacji. A to dach zdobi antena satelitarna. Aby oddać nastrój medyny bez tych współczesnych gadżetów trzeba się trochę nachodzić chociaż nie zawsze się da to zrobić. Kiedyś nie było tu kabli telefonicznych i elektrycznych. Teraz jakoś je trzeba poprowadzić. Wszystkiego pod bruk się nie schowa więc grube, poskręcane pęki kabli wiją się po fasadach. Znak czasów. Niestety. Ale w sumie nie jest źle. Co ciekawe wiele osób wypoczywających np. w Hammamet Yasminum nie wie, że jest tu taka fajna medyna. Mała, ale stylowa z klimatem, ze skupiskiem sklepów pod wspólnym dachem. Warto tam schować się w upalne południe, gdzie nawet na plaży trudno wytrzymać. Tam znajdziemy chłodny cień. Chłopcy nie znaleźli co prawda kotów w żadnym z zaułków, ale są zadowoleni bo chcieliśmy kupić jakieś pamiątki i prezenty więc zaciekle się targujemy doprowadzając do rozpaczy jednego ze sprzedawców. Jako argument w zakupie akurat u niego postanowił dać gratis dwa bębenki chłopakom więc my mamy poczucie dobrego targowania i jeszcze prezenty dla ananasów. Ananasów piszę bo zachowywali się momentami skandalicznie demolując sklep, wyjąc, co stanowiło dla nas argument do przyspieszania negocjacji cenowych. Jeszcze odwiedziny w wielkim państwowym sklepie, gdzie mamy najtańszą chałwę w sporym wyborze i moją ulubioną harissę.

Druga część dnia to basen, spacer nad morze o zachodzie słońca i pakowanie się.
Jutro o 5 rano nie będzie czasu na nic.

Zdjątka…


Nie takiej siły by z chłopcami nie odwiedzić kutrów na plaży.
Morze, kolory, aż się nie chce wyjeżdżać…
Znajomy sprzedawca jaśminów – ten z Lonely Planet.


Indywidualna sesja zdjęciowa.


Warta zobaczenia nekropolia schowana za medyną.


Wreszcie w zaułkach medyny.


Michałek wymyślił jak stukać wysoko zawieszonymi kołatkami…
…patyk załatwia wszystko.


I dalej wędrujemy przez medynę.


W jednym z tych sklepów doprowadziliśmy sprzedawcę do rozpaczy!


Wracamy z nowym taksówkarzem.
Młody, z polsko brzmiącym imieniem: Staś.


Spacer nad morze chłopcy wykorzystują do gimnastyki.


Pożegnanie z morzem przed sezonem na podeście
budowanego właśnie plażowego barku. 

22 maja: powrót
Czujnie włączyliśmy nasz budzik. Niby mieli budzić w hotelu ale pewnie byłoby to wtedy, kiedy autokar do transferu na lotnisko stałby na podjeździe. Chłopaki śpią, śpią znoszeni na dół, budzą się i siedzą nastroszeni jak sowy. Co my od nich chcemy!? Autokar jest punktualnie. Niespiesznie dojeżdżamy do autostrady. Wschodzi słońce. Drogowskaz 15km do Tunisu. Wkrótce jedziemy estakadą nad centrum miasta. Hotel Africa, wieża zegarowa, perspektywa głównej ulicy,…

Opuszczamy centrum i po chwili już zjazd na lotnisko. Szybka odprawa i siedzimy w poczekalni. Ciągnik wiezie bagaże do samolotu, a to znak, że za chwilę boarding time. Faktycznie, miejsce przy maszynce łykającej bilety zajmuje pan, który krzyczy Varsowia, Varsowia!!! Odrywa część biletu i pogania. Autobus, samolot, są nasze miejsca. Staś wierci się niesamowicie i wszystko chce widzieć. Zadziorny taki, że aż strach. Drugi autokar, wszyscy na miejscach i okazuje się, że przed nami trzy miejsca wolne a w całym samolocie z 25% wolnych miesc. Siadam z przodu z aparatem i ze Stasiem na zmianę z Michałkiem. Punktualny start i spokojny lot o jakim zawsze można marzyć. Michałek po raz pierwszy nie może doczekać się posiłku. Staś popił mleczka i zasnął. Po jedzonku Michałek zaczyna się wtulać w fotel. Pareo w ostatniej chwili wetknięte między podłokietnik a policzek pozwala na przytulenie się i spokojny sen. Przespał nawet lądowanie!

Pogoda w ojczyźnie diametralnie inna niż w Tunezji. 15 stopni i zachmurzenie. Nad Węgrami jeszcze było dobrze, nad Słowacją chmury się piętrzyły coraz bardziej tak, że widzieliśmy tylko ośnieżone szczyty Tatr ponad nimi. Dalej coraz gorzej. Od Warki w chmurach. Momentami ledwie widać koniec skrzydła, wreszcie ziemia, ale to raptem 500m wysokości i podejscie do lądowania. Lądowanie perfekcyjne. Dawno takiego nie mieliśmy. Nie wiadomo kiedy samolot zetknął się z ziemią. Oklaski zasłużone! Podjeżdżamy do rękawa. Witajcie w domu!

Aby tak naprawdę być w domu trzeba jeszcze przejść przez tryby lotniska.
I tu dramat. Nowa hala przylotów i:

  • brak informacji gdzie są bagaże – dokładniej: który taśmociąg obsługuje dany lot. Oczywiście jest przy samym taśmociągu informacja (niewidoczna z daleka), ale na normalnych lotniskach jest przy wyjściu z rękawów tablica z informacją, że np. transporter nr 4 to bagaże z Tunisu
  • chore umiejscowienie taśmociągu bagażu niewymiarowego – jest na samym początku taśmociągów. Jak ktoś ma bagaż na ostatnim taśmociągu i nie może czegoś znaleźć to musi wracać przez cała halę odbioru bagażu i sprawdzać czy czegoś tam nie ma. Dlaczego o tym piszę? Bo trafiają tam zawsze wózki dziecinne, które na innych lotniskach bez problemu przechodzą głównym taśmociągiem. A tu co?! Cud techniki i nie da się. Dureń projektował, zatwierdzał i realizuje procedury – pasażerowie się nie liczą…
  • organizacja hali przylotów – to jest dopiero tragedia! W momencie przylotu w hali przylotów nie było ani jednego wózka na bagaż. Przez ponad pół godziny nie pojawił się ani jeden. Interweniowaliśmy u Straży Granicznej i Celników, rozmawialiśmy z innymi służbami lotniskowymi i pilotami. Wściekłymi pasażerami z Polski i z zagranicy. Okazało się, że nie jest to problem wynikający z czegokolwiek innego tylko z głupoty ludzi pracujących w obsłudze lotniska ze strony portu lotniczego im. F.Chopina. Wszyscy z którymi rozmawialiśmy (związani z LOTem [nie mylić z lotniskiem]) prosili aby napiętnować durni (dokładnie m.in. kierownik zmiany lotniska i kolesie), którzy przynoszą wstyd naszemu krajowi i wszystkim związanym z lotnictwem cywilnym. Przecież to nie tylko my ciągnący bagaże i płaczące dzieci w towarzystwie kilku innych rodzin są tu ważnymi klientami. Ważniejsi są ci, którzy ten bezmyślny bałagan widzą jako wizytówkę naszego kraju. Nigdy o zarządzających tym lotniskiem m.in. jako mieszkaniec Okęcia śledzący sprawy od lat, nie miałem dobrego zdania, ale to co się dzieje teraz to już jest skandal. Ludzie ci może się nadają do obsługi toalet i polerowania podłóg, ale dlaczego są zatrudnieni na stanowiskach do których umysłowo nie dorastają?
  • parking lotniskowy – przed terminelem zaparkować ze względów „bezpieczeństwa” nie można – OK! Dlaczego tylko zmusza się kierowców do wjazdu na parking najdroższy w Polsce. Skoro jest najdroższy (8zł wjazd) to dlaczego nie stać zarządcę parkingu (PPL ?) na posadzenie człowieka, który by normalnie inkasował pieniądze i otwierał szlaban? W dniu naszego przylotu nie działał przez jakiś czas żaden automat kasowy do pobierania pięniędzy. Ponad 30 kierowców wściekłych usiłowało nakarmić maszyny różnymi nominałami. Znowu jacyś durnie dorwali się do organizowania?

Wygląda na to, że nad lotniskiem od dawna tkwi jakieś polityczno-kolesiowskie fatum. Kiedyś kolesie nie pozwalali na zbudowanie drugiego lotniska pod Warszawą. Później żenująca budowa kurnika, który miał być nowym cudem techniki, a jest zwykłym bublem. I jeszcze ludzie, którzy nie dorośli do czegokolwiek bardziej skomplikowanego niż jednosobowe przedsiębiorstwo, zarządzają lotniskiem. Koszmar!

A jeszcze na koniec ciekawostka. Jeżeli chcecie zareklamować np. brak wózków na bagaże to w hali przylotów nie znajdziecie odpowiedniego człowieka. Tchórze schowali się za plecy Straży Granicznej, celników, innych służb, których przedstawiciele niedługo chronić się będą przed rozwścieczonymi pasażerami nosząc plakaty – NIE MAM NIC WSPÓŁNEGO Z PPL! NIE BIJ MNIE! Wszyscy narzekają na PPL – nikt o zarządcy lotniska nie powiedział dobrego słowa.

Ale co by tak smutno nie kończyć: na lotnisku czekali Dziadkowie, w domku zupa pomidorowa i schabowe, a Dziadek Wiesio przygotował nawet fontannę czyli fajerwerki jakie chłopaki uwielbiają! I tak oto skończyła się kolejna wyprawa…

Przed nami pranie, porządkowanie zdjęć, codzienna praca. I cudowne wspomnienia oraz plany dalszych wyjazdów – przez najbliższe cztery miesiące zamierzamy pobuszować po Polsce!

Do zobaczenia na szlaku!

Ostatkowe foty…



Ostatnie spojrzenie na Tunis z autokaru.
Wreszcie w Airbusie.
Ostatnie spojrzenie na Tunis z samolotu.


Wielki błękit.


Brawo! Wreszcie jest upragnione śniadanie Michałka.


Warszawa wita mocno klimatyzowaną pogodą…


Welcome sweet home!!! 


Wróciliśmy i co dalej?

Wyjazd był wspaniały. Można było się spodziewać, że przy tak intensywnym programie w zeszłym roku w tym będziemy trochę gonić własny ogon… A tu niespodzianka!
Tunezja, której nie poznaliśmy wcześniej okazała się tak bogata w zabytki, krajobrazy, ciekawe spotkania, że nie nudziliśmy się ani chwili.Zaskoczyła nas mało opisywana i reklamowana północ od Utyki przez Bizertę do Tabarki. Rzymski szlak okazał się niesamowicie różnorodny pomimo pewnej schematyczności miast rzymskich. Bulla Regia, Utyka, Dougga, Sbeitla nawet oglądane jednego dnia nie nudzą się bo są zupełnie inne. Tu potężne mury, gdzie indziej cudowne malachitowo-azurytowo-marmurowe mozaiki, a tam chrzcielnice chrześcijańskich kościołów, a jeszcze pod warstwami rzymskimi punicka nekropolia,…Sahara… nasza miłość, trudno coś oryginalnego napisać. Piękna, tajemnicza, wciągająca…

Wyspa Dżerba z żydowską diasporą i niesamowitymi warsztatami ceramicznymi.

Doświadczenie z prowadzenia auta samemu – pełna wolność i swoboda. Łatwość zdobywania kilometrów. Odkrywanie przez błądzenie niekiedy… 😉

 Dziękujemy Office National du Tourisme Tunisien (ONTT), a w szczególności
Joannie Nowowiejskiej-Moskal za pomoc w organizacji naszego wyjazdu.

Zobacz: STRONA GŁÓWNA, FOTOBLOG część 1


 

(c) Portal Małego Podróżnika

 

Share