DZIECI ŚWIATA

DZIECI ŚWIATA – BIRMA – Dzieci Buddy (reportaż)

Dla birmańczyka sprawa jest jasna: jeśli chce by jego dziecko nauczyło się samodzielności oraz doskonaliło duchowo, wysyła je do klasztoru.
Popularne przysłowie mówi: „musisz być mnichem, nim staniesz się mężczyzną„. W Birmie każdy, nim osiągnie pełnoletniość, choć raz jest samanera – mnichem w nowicjacie. Zwykle po ukończeniu 20 lat ponownie wstępuje do klasztoru by praktykować medytację, pokorę i dystans do ziemskich problemów. Także kobiety często na jakiś czas zostają mniszkami. Różowe stroje upodabniają je do egzotycznych Barbie. Tyle że łysych. Dlatego decyzja o wstąpieniu do nowicjatu bywa trudna, gdyż dumą każdej Birmanki są włosy sięgające często do pasa. Mimo to, żeńskie klasztory są pełne.
Bo wiesz – szepce mi do ucha kilkuletnia łysa laleczka – lepiej być w klasztorze, niż pracować w polu. Tylko to modlenie się co rano

No tak, w klasztorze dzień zaczyna się o świcie. Śpię jeszcze w najlepsze, gdy noc ucieka odganiana monotonnym śpiewem. Piąta rano. Śpiewy z różnych klasztorów łączą się w odwieczny hymn na chwałę Buddy. Położony na wzgórzach Sagaing pełen jest modlitw, niekiedy tylko podwórko dzieli kilka klasztorów od siebie. W jednych mieszkają mężczyźni, w innych kobiety. Spotykają się w czasie wspólnych modłów i świąt. Tak jak dziś, gdy w „moim” klasztorze ma się odbyć ceremonia nowicjatu.

Makijaż pod okiem Buddy

Na ceremonię przyjechały całe rodziny w otoczeniu krewnych i pociotków, nagle przed cichym zwykle klasztorem zebrał się spory tłum. Jestem traktowana jako jeszcze jeden gość, co chwila ktoś do mnie lub Łucji (mej towarzyszki podróży) podchodzi, zagaduje, niektórzy po angielsku, inni po birmańsku. Dla otaczających mnie mniszek jestem prawdziwą atrakcją. – One mówią, że nie widziały takiego koloru włosów – tłumaczy Maung Htay, rikszarz który jest też moim przewodnikiem.
Dziewczyny dotykają to rudego warkocza, to własnych ogolonych głów i na migi pokazują mi, że też miały warkocze. Taaakie długie – pokazują. Po chwili jedna z nich bierze nas za rękę, prowadząc do wnętrza świątyni. Złoty Budda patrzy z uśmiechem na krzątaninę u swych stóp. Dość nietypową jak na święte wnętrze. Przy oknie dwie kobiety rozłożyły akcesoria na wskroś świeckie: szminki, tusze, pudry, szczotki. Trwa wielkie upiększanie. Na oczach wszystkich nakręca się na wałki włosy, maluje powieki, ubarwia usta. Dzieciom też nakładany jest odświętny makijaż, upodobniający je do stojących przy ścianach postaci natów – tutejszych opiekuńczych duchów. Wreszcie około jedenastej zaczyna się ubieranie dzieci w sięgające do ziemi szaty. Patrzę na wymalowane twarze i już nie jestem w stanie odróżnić chłopców od dziewczynek.

Po świątyni biega gromada upudrowanych duszków, wypełniając wnętrze radosnym gwarem. Najmłodsze ma trzy latka, najstarsze prawie trzynaście. Mniszki kończą dekorowanie posągu Buddy, stawiając obok talerze pełne owoców i misternie splecionych pieniędzy. Owoce podadzą potem przybyłym gościom, pieniądze otrzyma prowadzący ceremonię mnich – to ofiara na jego klasztor. Nadchodzi czas procesji. Dzieci wynoszone są na rękach rodziców – w tym momencie są święte, nie wolno im dotknąć ziemi. Ta część ceremonii odtwarza drogę jaką przeszedł książę Siddarha, nim stał się Buddą. Wynajęty kamerzysta filmuje po kolei wszystkie twarze. Choć w skrajnie biednej Birmie mało kogo stać na telewizor (nie mówiąc o wideo), to taśmę zostawią niczym rodzinną relikwię. Na czele procesji jadą chłopcy na koniach, za nimi podążają dziewczęta w bryczkach ciągniętych przez woły. Potem wyrusza korowód ustawiony wedle hierarchii: rodzice, siostry i kuzynki w jednakowych, różowych sukniach, dalsi krewni i znajomi.

Kwaśne modlitwy

Dzieci rozpoczynają modły w pierwszej ze świątyń. Najmłodsze z nich jeszcze nie umieją dobrze złożyć dłoni, zapamiętać słów modlitwy. Przejęci ważnością chwili rodzice podpowiadają, poprawiają układ rąk. W końcu mnich prowadzący ceremonię udziela błogosławieństwa i po chwili cała procesja wyrusza ku kolejnej świątyni.
Po trzech godzinach pielgrzymki następuje powrót. W klasztorze już przygotowano posiłek – na niziutkich okrągłych stołach stoją czarki pełne sosów i talerze z ryżem. Wyjątkowo w tym dniu usługują ojcowie i bracia, zaś kobiety odpoczywają wymieniając się wrażeniami. Dzieciaki jedzą bez grymasów, gdy zostaną w klasztorze, ostatni posiłek będą mogły zjeść o dwunastej w południe. Po tej godzinie obowiązuje post trwający do szóstej rano, kiedy to po modlitwie wydawane jest śniadanie. Dla najmłodszych z dzieci taka dieta bywa torturą, lecz jak twierdzą ich rodzice, dzięki temu nauczą się dyscypliny i wyrobią sobie silną wolę. A także uodpornią się na trudy życia. W Europie, gdy rodzice chcą nauczyć dziecko samodzielności wysyłają je na kolonie. W Birmie tą rolę spełniają właśnie klasztory. Pytam jak długo mniszką będzie trzyletnia Ma Yera. – To tylko na trzy dni – tłumaczy matka gładząc włosy przytulonej córeczki. – To moje pierwsze dziecko. Długo na nie czekałam. Obiecałam, że jak Budda mi ją da, to mu ją prędko oddam. Teraz spełniam obietnicę.

Po posiłku wszyscy zbierają się w klasztorze na dalszą modlitwę. Maleńka Ma Yera patrzy ufnie w oczy Buddy, oblizując spływającego po jej palcach loda. Siedząca obok mniszka delikatnie ociera umorusaną twarzyczkę kawałkiem ubrania. Starsze dzieci tymczasem w śpiew wkładają całe serce i duszę, stając się wręcz pieśnią do Buddy. Prowadzący ceremonię mnich intonuje słowa modlitwy, patrząc z uśmiechem na ten zapał. On też był kiedyś samanera, już bardzo, bardzo dawno temu… Monotonny śpiew wznosi się i opada. Siedzę na końcu sali, obok mnie mniszki szykują napój z cytryn i grejpfrutów. Jest gorąco, duszne powietrze wręcz oblepia, po modlitwie z pewnością wszystkim będzie się chciało pić. Dziewczyny kroją owoce, z roztargnieniem powtarzając słowa modlitwy.
Jedna z nich podaje mi obrany kawałek owocu i pokazuje bym zjadła. Próbuję – upiornie kwaśne! Dziewczyny się zaśmiewają, zatykając sobie usta dłońmi. Najstarsza wskazuje mnichów siedzących przy posągu Buddy. Wyglądają jakby uśpił ich ten jednostajny śpiew. Tak, tak! Mniszki na migi pokazują, że świątobliwi mężowie na pewno śpią!

Rozmowy bez słów

Modlitwa kończy się o zmierzchu, wszyscy zbierają się obok szklanek z cytrynową wodą. Świątynię wypełniają rozmowy. Teraz jest czas na rodzinne spotkania, maluchy przebierają się w podkoszulki. Wieczorem dostajemy ręczniki i pareo do kąpieli. Tu wszystko dzieje się na oczach wszystkich, zwykle kobiety myją się owinięte w lekką tkaninę, zatem nie obnażając ciała mogą publicznie skorzystać z kąpieli. W ciemności słyszymy śmiechy obserwujących nas mniszek. Jesteśmy ich telewizją, jeszcze wiele miesięcy później będą sobie powtarzać opowieści o zabawnych białych kobietach myjących włosy pod klasztorną pompą. Gdy kończymy mycie dostajemy suche pareo, a po powrocie do sali czekają na nas goście: przełożona Daw Damah i U Nu, mnich prowadzący ceremonię. Zna angielski, chciał porozmawiać. W naszych kąpielowych strojach czujemy się co najmniej niezręcznie, Daw Damah też to widzi, bo gestem pokazuje nam, abyśmy na siebie coś jeszcze zarzuciły. To niewiarygodne, ile można powiedzieć bez słów, samymi gestami i spojrzeniem.
Siadamy na podłodze, U Nu na jedynym krześle w sali. Zgodnie z tutejszą tradycją kobiecie nie wolno siedzieć wyżej od mężczyzny, a cóż dopiero górować nad mnichem! Niedopuszczalne! Ale już po chwili, gdy rozmawiamy o naszym kraju, o teraźniejszości i przyszłości Birmy, U Nu siada koło nas. Wertujemy angielsko-birmańskie rozmówki, w poszukiwaniu brakujących słów. Klasztory to bodaj jedyne miejsca gdzie można swobodnie porozmawiać z tutejszymi ludźmi. W kraju rządzonym od blisko 40 lat przez wojskową dyktaturę za zbytnią szczerość ryzykuje się wiele. Czasem nawet życie. – Gdyby synowie Pani byli w Birmie, też byliby samanera – mówi U Nu, a obecne przy rozmowie mniszki słysząc słowo „Pani” odruchowo patrzą na wiszący w kącie portret. Pani to Aung Sang Suu Kyi. Przywódczyni opozycji patrzy ze zdjęcia z uśmiechem pozwalającym wierzyć w upragnioną niepodległość. Przy rozstaniu dotykamy głowami podłogi, naśladując pozostałe mniszki. Daw Damah kiwa głową z aprobatą.

Pożegnanie Sagaingu

O piątej rano dzień rozpoczynają płynące nad Sagaingiem modły. Zaspane dziecięce głosy powtarzają za mnichami śpiewne słowa. Dziś zacznie się najważniejsza część ceremonii – przyjęcie maluchów do klasztoru. Są dumne i podekscytowane, to ich dzień. Chociaż gdy ostrze brzytwy dotyka skóry, muszą się powstrzymywać, by nie zapłakać. Silna wola zwycięża. Ani jedno dziecko nie płacze gdy tępawa żyletka powoli odcina włosy, spadające do trzymanego przez rodzinę ręcznika. Te włosy, ścięte na znak wyrzeczenia się świeckiego życia, rodzice zabiorą ze sobą na pamiątkę.

Mnisi uwijają się jak w ukropie goląc kolejne dzieci. Co chwila któreś biegnie pod kran, by spłukać drapiące resztki włosów. Dopiero teraz, gdy woda zmyła makijaż, można znowu rozróżnić ich płeć. Owinięte w ręcznik maluchy biegną do świątyni, gdzie już czekają na nie klasztorne szaty. Maleńka Ma Yera jeszcze sobie nie radzi z zapięciami, przytulona do mamy czeka na jej pomoc. Ostatnia modlitwa dłuży się dzieciom niepomiernie, dopiero w trakcie kazania, gdy U Nu tłumaczy im zasady życia w klasztorze, wyraźnie się ożywiają. Sądząc po minach chłopców traktują to jak świetną zabawę. Za to dla dziewczynek najważniejsza jest cała otoczka ceremonii, w czasie której traktowane są niczym księżniczki. Modlitwa kończy się koło południa. Ma Yera przytula się do mamy, która delikatnie zdejmuje ze swych ramion malutkie dłonie. Jedna z mniszek bierze dziewczynkę na kolana i szepce jej coś do ucha. Twarzyczka małej rozjaśnia się na chwilę, po czym zobaczywszy mamę, znów zaczyna płakać. W końcu kilkuletnia mniszka, językiem zrozumiałym tylko dzieciom uspokaja ją na tyle, że pozwala mamie odejść. Kolejni rodzice powoli opuszczają klasztor. Na dziedzińcu pozostają tylko dzieci i dorośli w jednakowych purpurowych i landrynkowych szatach. Gdy podchodzę do Daw Damah aby się pożegnać, mam łzy w oczach. Daw Damah mówi coś po birmańsku, trzymając nas za ręce. Być może tłumaczy nam, że życie składa się z spotkań i rozstań. I że czasami udaje się powrócić do miejsc, w których byliśmy szczęśliwi.


Info

Szacuje się że w kraju zamieszkałym przez ok. 46 mln. ludzi z 67 grup etnicznych na stałe w klasztorach przebywa około 300 000 mężczyzn i 30 000 kobiet.
Podczas pobytu w klasztorze zarówno dzieci w nowicjacie jak i mnisi muszą przestrzegać dziesięciu reguł. Zabronione jest kłamstwo, zabijanie jakiegokolwiek żyjącego stworzenia, kradzież, picie alkoholu, uprawianie seksu, tańczenie lub oglądanie tanecznych spektakli, noszenie biżuterii, spanie w łóżku oraz posiadanie pieniędzy. Posiłki wolno im jeść tylko dwa razy dziennie: pierwszy około siódmej rano, zaś drugi o dwunastej. Okres nowicjatu trwa zwykle od kilku dni do kilku tygodni. Po tym czasie dziecko może wrócić z powrotem do rodziców, lub pozostać na stałe w klasztorze.

BIRMA na TravelPhoto

Zdjęcia: Anna Olej-Kobus – TravelPhoto


(c) Portal Małego Podróżnika

 

Share