DZIECI ŚWIATA

DZIECI ŚWIATA – MADAGASKAR, Szkoła na Wyspie Małp (reportaż)

Moja szkoła bananowa, ooo, tu radości moc!” – dzieciaki biegające po wiosce śpiewają w niebogłosy hymn szkoły. Pierwszej takiej szkoły w niewielkiej wiosce u wybrzeża madagaskarskiej wyspy Nosy Komba.

Pochodzącego z Włoch Stefano zawsze fascynowały historie dawnych cywilizacji. Sposób w jaki rozwijały się kultury i narody. Fascynowała go także odwieczna idea zmiany świata na lepsze – jeśli nie całego, to może chociaż jego części. I miał taki pomysł: by dzieciom z małej wioski dać szansę na nowe życie.
Zaczął od podstaw. Zbudował im szkołę.

Szukając sensu życia

Stefano wychował się w Wiecznym Mieście – Rzymie. To co dla wielu jego rówieśników w Europie było historią, dla niego stanowiło zwykły pejzaż. Koloseum, Via Appia, żywoty cezarów były nieodłącznym cieniem w jego codzienności. Ponieważ podczas studiów trenował kajakarstwo, gdy nadszedł czas podjęcia pracy postanowił robić to na czym znał się najlepiej – budowie kajaków wyścigowych. Coś jednak ciągnęło go w świat, zatem gdy po kolejnych zmianach przepisów podatkowych jego firma zaczęła przynosić straty postanowił sprzedać wszystko i wyruszyć w poszukiwaniu swej drogi życia. Trafił na Thaiti, potem na Reunion. Widział biedę i beznadzieję życia ludzi, którzy nie byli w stanie wyrwać się sami z piekła nędzy. Nie mógł pomóc całemu światu, ale postanowił znaleźć takie miejsce, które mógłby sam zmienić na lepsze. Bez powoływania wielkiej fundacji, bez pisania wielostronicowych programów. Podzielił rok według swojego kalendarza: przez 4 miesiące będzie pracować na Reunion budując domy dla mieszkających tam białych. Potem zarobione pieniądze będzie wydawać przez następnych 6 miesięcy na realizację swojego planu. Wreszcie – zasłużone dwa miesiące wakacji w Rzymie.

Koncepcja wydawała mu się dobra, teraz już tylko potrzebował miejsca w którym mógłby rozpocząć swą pracę. Madagaskar wydawał się idealny, ale wyspa o długości prawie 2000 km była zbyt wielka. Na północy znalazł niewielką wysepkę Nosy Komba, a na jej brzegu wioskę wtopioną w dżunglę. Wreszcie był prawie u celu.

Koniec świata jest początkiem

Wioska wybrana przez Stefano nazywała się Antintorona i jak świat światem nigdy nie mieszkał w niej żaden biały. Nawet misjonarze zatrzymywali się w będącej nieopodal Ampongorinie będącej na wyspie jedynym przyczółkiem cywilizacji, co wyrażało się w trzech hotelikach, nieczynnym wodociągu i małej szkółce, do której ciągle brakowało nauczycieli. Stefano wynajął tam chatę i co tydzień przypływał pirogą na spotkanie ze starszyzną Antinorona. Bo jeśli pomysł wprowadzenia zmian miał się udać, to tylko przy współpracy z nimi. Siadywali na plaży, kłócili się, kiwali głowami, po czym rozchodzili się, nie ustaliwszy niczego. Po pięciu latach rozmów po prostu powiedzieli mu, by robił swoje. Postanowił zacząć tak jak dawni Rzymianie: od budowy wodociągu, drogi i szkoły. Ta ostatnia od początku była dla niego najważniejsza. W biednych krajach szkoły z reguły znajdują się jedynie w większych miastach. Im dalej od nich, tym trudniej o jakiekolwiek wykształcenie. Oficjalnie nauka jest obowiązkowa dla dzieci w wieku od 5 do 13 lat, lecz w wioskach położonych w niedostępnych górach, skrytych w dżungli czy po prostu zbyt odległych od jakichkolwiek dróg, powszechna edukacja jest po prostu fikcją.

Dlatego blisko 60% mieszkańców Madagaskaru to analfabeci. Na co dzień nie odczuwają tego jako problemu, ale każdy choć raz w życiu musi odcyfrować otrzymany list czy wypełnić urzędowe pismo, zatem umiejętność czytania i pisania jest gwarancją pewnych dochodów. Jako miejsce budowy Stefano wybrał polanę przy porośniętym dżunglą wzgórzu. – Dawne uniwersytety i szkoły powstawały na obrzeżach miast – mówi Stefano – na uboczu, by dzieci od nauki nie odrywał gwar codzienności. Odległość od wioski miała też symbolicznie przeciąć odwieczny model naśladownictwa, gdzie dzieci siłą rzeczy kopiowały zachowania dorosłych. Teraz od nich miała się zacząć powolna odmiana. Wyrastanie ponad przeciętność. Skupienie na nauce.

Szkoła Bananowa

Wkrótce nad chatami z bambusa zaczął górować solidny budynek, zbity z pięknie heblowanych desek. Stefano sam je wybierał w jedynym dużym mieście, na sąsiedniej wyspie Nosy Bé. Sam też za nie zapłacił, pociął i pomalował bezbarwnym lakierem. Od początku wiadomo było jak powinna się nazywać: Szkoła Bananowa. Lubią je dzieci i lemury, dlatego przed piętrowym budynkiem posadzono drzewko – symbol, bananowiec rosnący razem z dziećmi.

– Gdy znaleźliśmy już nazwę – wspomina Stefano – trzeba było zrobić sztandar szkoły i ułożyć hymn. Biegające dzieciaki śpiewają w niebogłosy: „Moja szkołaaa bananooowa! Ooo, tu radości moc!

Do szkoły wiedzie aleja obramowana kamieniami. – W zasadzie to nie było takiej potrzeby, lecz nie na darmo dawni Rzymianie zaczynali od budowy dróg. – śmieje się Stefano – To dużo poważniej wygląda, gdy idzie się do szkoły szeroką aleją, niż ścieżką wydeptaną w buszu.

 

 

Droga jest szeroka, by się na niej zmieściły te wszystkie plany i marzenia. By całemu dziełu dać należny rozmach. Prowadzi maluchy do innego świata: nowych fascynacji i nowych możliwości. Być może ta droga wyprowadzi je za jakiś czas na plażę skąd odbijają pirogi do Nosy Bé, a może nawet jeszcze dalej – na 'Wielką Ziemię’ jak między sobą nazywają Madagaskar mieszkańcy wysp. A może nawet ta droga stanie się pierwszym krokiem do dalekiej Francji, lub chociaż bliższego Reunion, krain prawie mitycznych, choć tak mocno wpływających swą kulturą na życie tutejszych ludzi.

 

 

W miarę jak szkoła przybierała coraz bardziej realny kształt, trzeba było znaleźć do niej nauczycieli. Stefano rozesłał wici po okolicznych wioskach. Wkrótce w jego domu pojawiła się Prisca: rezolutna dwudziestolatka o krótkich czarnych włosach. Choć pochodziła z małej górskiej wioski, to wychowywała się na innej wyspie, gdzie chodziła do szkoły. Miała zatem niezbędne kwalifikacje, a co więcej znała nawet trochę francuski. Umówili się, iż dostanie pokój i wyżywienie, a w zamian będzie uczyć dzieci. Do pomocy w szkole zostały jeszcze zatrudnione jedenastoletnia Junette i piętnastoletnia Lula.

Czym grozi nauka

Ponieważ na stworzenie szkoły w Antinorona nie było pozwoleń i błogosławieństwa tutejszych ministrów zatem, by uniknąć biurokracji, oficjalnie nazwana została école maternelle – odpowiednik naszego przedszkola. Jednak od początku wiadomo było, że będzie przeznaczona dla wszystkich, bez względu na wiek. Gdy rozpoczęto już lekcje, po wyspie migiem rozniosła się wieść o nowej szkole. I powoli, z dalekich górskich wiosek przydreptały ciekawe nowości pierwsze maluchy, które do tej pory nie miały szans na edukację.

Jeśli mówi się, iż dzieci są przyszłością kraju, to tutaj stało się to więcej niż prawdziwe. Co dzień uczą się czytać, pisać i liczyć. Przede wszystkim – poznają świat i inne możliwości życia. W kraju, gdzie naturalną rolą dziecka jest pomoc rodzicom i przejmowanie wiedzy od nich, taka szkoła to rewolucja. Początek nowego. Nagle okazuje się, że świat jest większy niż ta wyspa, a wiedza do tej pory przekazywana przez rodziców nie jest jedyną obowiązującą prawdą. – I wtedy tutejsza rzeczywistość zaczyna się komplikować – mówi zamyślony Stefano – bo dzieci zaczynają wiedzieć więcej niż starszyzna i rodzice. Więcej nawet niż będący blisko bogów dziadkowie. I powoli stają się inne. Na filmie „Pożegnanie z Afryką” gdy stary wódz Kikujów pozwolił Karen Blixen na budowanie szkoły, zgodził się, by chodziły do niej tylko najmniejsze dzieci. Gdy staną się mądrzejsze, jego na tym świecie już nie będzie. Tutaj starszyzna zgodziła się na szkołę dla wszystkich i wiążące się z tym ryzyko.

Choć zbudowana na uboczu, szkoła stała się najważniejszym miejscem w wiosce. Już nie na plaży, lecz na schodach przed wejściem dyskutowano i rozwiązywano kolejne problemy małej społeczności. W miarę rozmów ze Stefano, powoli zmieniła się też mentalność rodziców. Dla kobiet z Antintorona jest oczywistym, że dzieci zamiast pomagać im w domu, co rano idą do szkoły. Niekiedy tylko obarczone młodszym rodzeństwem, które w trakcie lekcji bawi się i raczkuje w kącie, albo śpi leżąc na kolanach niewiele od nich starszych opiekunów. Do południa trwa nauka, po czym są dwie godziny przerwy na jedzenie i odpoczynek. Piętnaścioro dzieci z górskich wiosek, traktuje szkołę niczym internat. Spędzają w niej cały tydzień śpiąc na piętrze i jedząc posiłki ugotowane przez Lule i Junette w domu Stefano. Pozostałe biegną do swych chat, poszturchując się i przekrzykując. Wracają o drugiej na kolejne trzy godziny.

Francuski potrzebny od zaraz

Dla dzieciaków chodzenie do szkoły to największa atrakcja. Bo są tu książki z obrazkami. Bo są zabawki. Bo jest perkusja (prowizoryczna, zbita z kawałków drewna, ale jednak jest to dużo więcej niż odwrócony garnek). Bo jest inaczej i ciekawiej. Bo jest kolorowo, choć na razie wszystkie noszą czarne mundurki (takie przysłała jedna z organizacji zajmujących się pomocą). Kiedy maluchy wybiegają przed szkołę w pierwszej chwili trudno jest się zorientować kto do jakiej klasy chodzi. Ponieważ do tej pory szkoły nie było, więc właściwie wszystkie zaczęły naukę od początku, teraz co roku tworzona jest nowa klasa.

– Mamy trzy klasy – mówi Prisca – ale tak naprawdę to nie ma znaczenia gdzie, które dziecko się uczy. Najważniejsze, że mogą tu być. Zawsze coś im z tego w głowach zostanie.

Lekcje są prowadzone na przemian po malgasku i francusku. Prisca na tablicy pisze kolejne cyfry i litery, które maluchy pracowicie kopiują do zeszytów. Książki naddarte i spłowiałe od nieustającego wertowania pochodzą w większości z Reunion, od znajomych Stefano, niekiedy ze szkół, którym przestały być potrzebne. Podręczniki po malgasku to rzadkość na całym Madagaskarze. Powstaje zatem problem – bo w szkole są książki i pisma, ale po francusku. Nie jest on dzieciom tak całkiem obcy, gdyż Madagaskar jako dawna kolonia Francji zachował w języku wiele zapożyczeń i francusko brzmiących słów, lecz mimo to nauczyciele znają go zbyt słabo, by dobrze nauczyć dzieci. Zatem rozpoczęto poszukiwanie ochotnika, który pomoże maluchom przebrnąć przez zawiłości francuskiej mowy.
– Wystarczy, by znał francuski i chciał się tą wiedzą podzielić – mówi Prisca. – Przez tydzień, miesiąc, pół roku. Ile kto może tu pozostać, jest bardzo oczekiwanym gościem. – To ma być najlepsza szkoła w okolicy – opowiada Stefano. – Nie byle jaki erzac dla biednych dzieci z biednego kraju, ale prawdziwa szkoła. Która je przygotuje do francuskiego liceum w Nosy Bé, a potem na studia. Żeby te najzdolniejsze dzieciaki skończyły najlepsze szkoły.

Marzyciel i idealista? Stefano realizując swe marzenia jest przy tym realistą.
– Wszystko przemyślałem i obgadałem ze starszyzną. Zrobimy wymianę z dziećmi z Europy, te które przyjadą, zapłacą symboliczną dla nich kwotę za swój pobyt, a zarobione pieniądze posłużą do utworzenia stypendium dla najzdolniejszych.

Świat płynie do wyspy

Pomysł spodobał się przyjaciołom Stefano, obiecali pomoc. Do tego na kolejnej naradzie starszyzny uradzono, by zacząć w wiosce wytwarzać pamiątki. Rzeźbione muszle, makiety statków i piróg, ręcznie haftowane obrusy sprzedawane będą turystom, natomiast część zarobionych pieniędzy będzie przeznaczona dla szkoły. Pomysł o tyle dobry, że do wioski zaczęli przyjeżdżać turyści, ściągnięci dziwnymi opowieściami o szkole w buszu. Zostawiając niekiedy pieniądze na dalszy rozwój szkoły. W Antintorona sprawdzają się słowa z Biblii: „temu kto ma – będzie przydane”. Obok szkoły powstał niewielki szpital, przychodnia, dom dla przybywających co jakiś czas Lekarzy bez Granic. Gdyż tak to już jest na świecie, że gdy coś zaczyna działać, siłą rzeczy przyciąga innych ludzi. Chociaż nie zawsze otrzymywana pomoc odpowiada potrzebom, zaś wrzawa jaka jest czyniona wokół, przerasta jej realną wartość.
– Czasem się obawiam – Stefano powoli dobiera słowa, – by ludzie którzy coś robią dla szkoły, nagle nie zaczęli jej traktować jak swej własności, wprowadzając zmiany po swojemu. Bo każdy z przybyłych ma swoje pomysły i dobre rady. A ja naprawdę spędziłem wiele bezsennych nocy zastanawiając się jak to wszystko tutaj pogodzić.

Mimo różnych trudności, idea pomocy szkole zatacza coraz szersze kręgi. Ktoś odwiedził wioskę, po powrocie do dalekiej Francji znalazł organizację „Voiles Sans Frontieres” – „Żagle bez Granic”. Misją Żagli jest pomoc potrzebującym, poprzez kontaktowanie osób wybierających się w świat własnym jachtem z organizacjami humanitarnymi mającymi dary do przetransportowania. Akurat Sunfreef-Travel, firma specjalizującą się w luksusowych czarterach, wysyłała z Francji na Madagaskar ogromny katamaran. Na pokładzie znalazło się miejsce dla słonecznych baterii i przyborów szkolnych. Świat zbliżył się o kolejny krok do dzieci z Antintorona. – Niedługo nie będą mnie tu już potrzebować – mówi Stefano. – A wtedy znajdę inną wioskę, i pewnie zacznę wszystko do nowa…


Zdjęcia i tekst: Anna Olej-Kobus – TravelPhoto


(c) Portal Małego Podróżnika

 

Share