BAŁKANY 2011 (Węgry, Bośnia, Serbia, Czarnogóra) – Marta i Marek Pianko z Ignasiem
Początek
Zanim w naszym życiu pojawił się Ignacy wszelkie wyprawy, dłuższe i te krótkie, były dość spontaniczne. Ot, pakowaliśmy plecak, wędki, namiot, wrzucaliśmy wszystko do auta i „witaj przygodo”! Pewnie niewiele by się zmieniło gdyby nie fakt, że synek przyszedł na świat z poważną wadą serca. Leczenie, operacje, pobyty w szpitalu wyznaczały naszą codzienność. Ale wiedzieliśmy, że kiedy tylko dostaniemy zgodę lekarzy, to zabierzemy Ignaca w świat! Życie jest zbyt krótkie, a cudownych miejsc do zobaczenia tak wiele, że warto zainwestować czas i energię w podróże. Zazwyczaj preferujemy podróż samochodem, dzięki czemu jesteśmy niezależni. Do tego wybieramy mniej komercyjne miejsca/trasy, poświęcając gwiazdki hoteli na rzecz namiotu. Marzy nam się, aby zaszczepić bakcyla podróżowania także synkowi. Wyprawa z dzieckiem jest kapitałem w jego rozwój, idealną szansą na pogłębienie więzi rodzinnych. Dlatego we wrześniu 2011r skierowaliśmy się na Bałkany.
Ignacy skończył rok. Późne lato ze względu na niższe temperatury i sercowe tematy naszego malucha było dobrym wyborem. Zależało nam na zwiedzeniu Budapesztu, Sarajewa, jak największej części Czarnogóry, a w drodze powrotnej przejazd przez Serbię. Wcześniej mieliśmy okazję kilka razy przejechać Chorwację wszerz i wzdłuż, więc ciekawi byliśmy różnic pomiędzy krajami należącymi do tzw. Kotła Bałkańskiego.
Nie ma co udawać, pierwszy wyjazd z synkiem budził zarówno obawy jak i fajny dreszcz emocji. Obawialiśmy się długiej jazdy autem, ale nasz syn okazał się niemal bezproblemowy. Kiedy nie spał z zaciekawieniem śledził otoczenie lub bawił się podrzucanymi zabawkami. Przerwy w jeździe były dość częste. Ze względu na opóźniony rozwój Ignaca prowadzimy intensywną rehabilitację, a wyjazd nie powinien zaburzać tego rytmu. Staraliśmy się więc dostosować w miarę możliwości. Do Budapesztu dojechaliśmy o 6 rano, a Ignaś rozpoczął dzień „na sportowo” – tylne siedzenie z odpowiednio ułożonym bagażem okazały się idealne do porannej porcji ćwiczeń. Długie spacery po jednym z piękniejszych miast Europy, obiad na trawce z węgierskim parlamentem w tle czy dopingowanie uczestników Międzynarodowego Półmaratonu z Budy do Pesztu, wypełniły nam czas maksymalnie. To był fajny początek podróży. Następnego dnia rano Ignaś zerknąwszy w mapę zarządził – Sarajewo!
W trasie
Dojechaliśmy do Sarajewa późnym popołudnie, a miasto zrobiło na nas niesamowite wrażenie! Wyrasta z gór – dosłownie, a widok czerwonych dachów zlewających się w jedną plamę na tle zachodzącego słońca połączony z widokiem muzułmańskich cmentarzy, pozostaje w pamięci na długo. Oczywiście przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w mapy, przewodniki, niby byliśmy przygotowani na zobaczenie śladów wojny w mieście, ale czytać, a ujrzeć to dwie różne sprawy. Podziurawione od kul ściany bloków przy wjeździe do miasta z odpadającym tynkiem wyglądały przygnębiająco. Dopiero widok roześmianych twarzy przechodniów spacerujących obok siebie, ta normalność w funkcjonowaniu różnych wyznań i kultur (katolickiej, muzułmańskiej, prawosławnej i żydowskiej) zmieniły trochę nasze nastawienie. Wieczorny spacer po medinie wprawił nas w naprawdę fajny nastrój. Ignacy, który jest pogodnym i roześmianym dzieckiem wzbudzał wyjątkowe zainteresowanie. Jest niebieskookim blondynem i „wabił” uśmiechem co ładniejsze dziewczyny. Po raz pierwszy zdarzyło się nam, aby zupełnie obce osoby podchodziły do wózka, wyciągały do niego ręce, głaskały obdarzając sympatycznym „ljepa bebica”. To przyjazne nastawienie do dziecka było naprawdę miłe i w naturalny sposób sprzyjało pogawędce z miejscowymi. Sarajewo pozostawiło w nas niedosyt. Postanowiliśmy wrócić tam jeszcze i spędzić co najmniej kilka dni w samym mieście oraz okolicach.
Bośnię pożegnaliśmy „na słodko” – kilka kilometrów przed granicą, na zapomnianej wydawałoby się drodze spotkaliśmy starszego pana sprzedającego miody oraz olejki lecznicze własnego wyrobu. Zatrzymaliśmy się, kupiliśmy wielki słój pysznego miodu i krople na przeziębienie (z pewną taką nieśmiałością, ale w końcu są powody, dla których medycyna ludowa ma swoich zwolenników). Dalsza część trasy po przekroczeniu granicy Bośniacko-Czarnogórskiej wiodła krętymi i często niezabezpieczonymi żadnymi barierkami górskimi serpentynami. Kanion Pivy to malownicza trasa wiodąca wzdłuż rzeki i jeziora Pivsko przez kilkanaście wydrążonych w skałach tuneli. Oczy cieszy widok szafirowej wody jeziora, które powstało po spiętrzeniu rzeki Pivy 200-metrową zaporą wodną. Jadąc drogą pokonujemy różnicę wysokości kilkuset metrów. Skupiliśmy się z Ignacym na oglądaniu widoków – idealny przykład pogodzenia inżynierii budowlanej i monumentalnej przyrody. Tata jako kierowca był stratny, wiec zdecydowaliśmy się zrobić przystanek, który zbiegł się z porą karmienia Ignaca.
Ruszyliśmy w dalszą trasę – kierowaliśmy się na wybrzeże. Po drodze zajechaliśmy do najbardziej znanego prawosławnego klasztoru w Czarnogórze – Monastyru Ostrog. Dosłownie wkuty w ścianę skalną stanowi atrakcję turystyczną, jest miejscem pielgrzymek, a jednocześnie wyzwaniem dla kierowców – droga na sam szczyt jest naprawdę kręta, a miejscami lepiej nie patrzeć w dół. Brak barierek dostarcza dodatkowych emocji. Warto było zobaczyć na własne oczy ten największy czarnogórski relikwiarz wybudowany w XVII wieku.
Zjeżdżając w dół zatrzymaliśmy się w nieciekawie z pozoru wyglądającej knajpce. Głód doskwierał, a właściciele okazali się przemiłymi ludźmi – przygotowali dla nas wielkie kanapki z własnoręcznie wypiekanego chleba kukurydzianego, szynki wędzonej (prsut) oraz sera koziego. Ignacy standardowo już dzięki zalotnemu uśmiechowi załapał się na ciasto z jabłkami. Łamanym chorwackim, angielskim i polskim (okazało się, że właściciel w latach 70-tych studiował w Krakowie) wymieniliśmy wrażenia z dotychczasowej podróży, dostaliśmy instrukcje jaką trasą najlepiej jechać na wybrzeże, co zobaczyć i ruszyliśmy w dalszą drogę naładowani solidną porcją kalorii.
Do turystycznej Budvy dojechaliśmy późnym popołudniem i tu moment wahania: zostajemy chociaż na jedną noc, czy ruszamy dalej w kierunku Boki Kotorskiej. Z jednej strony odstraszał nas tłum turystów, bo Budva jest najbardziej popularnym kurortem wakacyjnym, z drugiej jednak strony to najstarsze miasto na wybrzeżu Czarnogóry z licznymi zabytkami w rejonie Starego Miasta. Kiedyś była to twierdza – wyspa, kusił nas spacer po murach obronnych z widokiem na lazurowe morze. Obecnie Stare Miasto połączone jest z lądem wąskim przesmykiem, a sama Budva dzięki 1.5 kilometrowej plaży (Slovenska Plaża) przyciąga tłumy i jest rozrywkowym rajem. Zdecydowaliśmy się zostać i pozwiedzać i nie żałujemy. Ignacy właśnie w Budvie zaliczył swoją pierwszą kąpiel w Adriatyku, zresztą po zachodzie słońca, ale nie przeszkadzało mu to zupełnie. Bezpieczny w ramionach mamy taplaliśmy się w morzu przy urokliwej i ukrytej w skałach małej zatoczce.
Będąc w Czarnogórze warto objechać Bokę Kotorską określaną jako fiord Europy południowej. Liczne zatoki, morze wrzynające się w ląd na ok. 30 km i ten niesamowity widok gór pionowo niemal schodzących do morza. Miasteczka u stóp gór są piękne, magiczne, a całość została doceniona i wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. U stóp miasteczka Perast, jednego z najładniejszych w tej części Adriatyku, spontanicznie zdecydowaliśmy o kąpieli w morzu mając naprzeciwko widok na dwie wysepki. Na jednej z nich znajduje się barokowy kościół Najświętszej Marii Panny Skrplnej, a na drugiej klasztor Benedyktynów z kościołem Św. Jerzego.
Dojechaliśmy do miejscowości Herceg Novi, gdzie rozważaliśmy nawet nocleg. Tylko stamtąd blisko było do Chorwacji, którą już dobrze znamy, natomiast Czarnogóra pozostawiała niedosyt. Zdecydowaliśmy zatem wracać do Czarnogóry, dokończyć objazd Boki Kotorskiej, a kondycja Ignacego wyznaczyć miała nam kolejny przystanek. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze kilka miejscowości w tym Kotor, ale pozostawił ogromny niedosyt ze względu na małą ilość czasu. Kotor jest jednym z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast w południowo-wschodniej Europie z licznymi cerkwiami, katedrami, romańskimi budowlami i wyjątkową historyczną częścią docenioną przez UNESCO. Na pewno wrócimy tam jeszcze!
Kolejna atrakcja Czarnogóry to Stari Bar zwany także „Bałańskimi Pompejami”. Zabytkowa część miasta została zniszczona podczas trzęsienia ziemi w 1979r, ale trwają prace rekonstrukcyjne. Podobno w gaju oliwnym niedaleko Starego Miasta znajduje się najstarsze drzewko oliwne pamiętające czasy Chrystusa.
Zawiedzeni byliśmy trochę brakiem możliwości popływania po Jeziorze Szkoderskim. Ten największy śródlądowy akwen na Półwyspie Bałkańskim znajdujący się w zagłębieniu depresyjnym jest siedliskiem wielu gatunków ptaków, prawdziwy raj dla ornitologów. Jednak negocjacje z miejscowymi przewoźnikami liczącymi sobie słone ceny za przewiezienie niby-bezpieczną łodzią spełzły na niczym. W sumie pogoda też nie dopisała, było mglisto, więc zdecydowaliśmy się jechać wzdłuż jeziora aż do miejscowości Ulcinj. Po drodze mijaliśmy piękne gaje kasztanowców, ścigaliśmy się z osiołkami i przystanęliśmy w najdalej wysuniętym na wschód miejscu Czarnogóry, graniczącym już z Albanią. Przy dobrej widoczności można zobaczyć stamtąd nawet miasto Szkoder.
Ulcinj to miejsce spotkania kultury Wschodu i Zachodu z wyraźną przewagą wpływów islamu. Orientalny charakter widać też na ulicach, które do najczystszych i uporządkowanych nie należą. Będąc tam jednak warto zajrzeć na starówkę liczącą ponad dwa tysiące lat i wysuniętą daleko w morze. Spacer ocienionymi uliczkami pełnymi restauracji i tawern może stanowić alternatywę dla turystycznego tłumu zgromadzonego przy jedynej tak długiej i piaszczystej plaży na wybrzeżu Czarnogóry.
Kilka dni spędziliśmy w Petrovacu, miejscowości idealnej dla rodzin z dziećmi Błogi odpoczynek, radosne taplanie w wodzie i piękne widoki rozpościerające się ze skalistych brzegów zatoki. Poznaliśmy tam młode serbskie małżeństwo z córeczką młodszą od Ignacego o kilka m-cy, której start w życie też nie był łatwy. Mała byłą wcześniakiem i wymagała intensywnej rehabilitacji, zatem wspólne zajęcia dzieci w wodzie weszły do stałego rytmu dnia.
Do domu zdecydowaliśmy się wracać przez Serbię. Przywitała nas długim postojem przed granicą – jeden tuneli zawalił się i sznur samochodów musiał czekać aż służby porządkowe umożliwią przejazd. Planowaliśmy zwiedzenie Belgradu, jednak dojechaliśmy tam w godzinach szczytu po południowego. Nieco zniechęceni w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się nie zatrzymywać i… jechać prosto do Warszawy. Uświadomiliśmy sobie, że nie da się wszystkiego zobaczyć w tak krótkim czasie, dlatego też postanowiliśmy wrócić na Bałkany. Macedonia i Albania także znajdują się na naszej podróżniczej liście.
Tymczasem już niedługo wyruszymy w kolejną podróż z Ignacym – tym razem będzie to wyprawa do Rumunii. Wraz z grupą miłośników przygód terenowych i aktywnej formy wypoczynku z dziećmi organizujemy wyprawę Małolaty Zdobywają Karpaty. Głównymi jej bohaterami są dzieci, które podróżniczo zmierzą się z łukiem rumuńskich Karpat. Celem wyprawy jest także nagłośnienie akcji zbiórki funduszy na dalszą rehabilitację i leczenie Ignasia. Trzymajcie kciuki za powodzenie i śledźcie relację z naszej wyprawy!
Marta i Marek Pianko z Ignasiem Marta: Nie przypuszczałam, że krótki przestój w podróżach po świecie „zaowocuje”poznaniem Marka, mojego męża i rolą mamy Ignacego. Podróżowanie nabrało pełniejszego wymiaru, bo piękne miejsca, cudowne chwile mogliśmy razem celebrować. Trochę się to zmieniło z przyjściem na świat Ignacego, ze względu na jego problemy ze zdrowiem. Wiedzieliśmy jednak, że kwestią czasu było zabranie Ignaca w świat!Życie jest zbyt krótkie, a cudownych miejsc do zobaczenia tak wiele, że warto zainwestować czas i energię w podróże. Zazwyczaj preferujemy podróż samochodem terenowym, dzięki czemu jesteśmy niezależni i docieramy do ciekawych miejsc. Zachęcamy do odwiedzenia strony www.ignacowo.pl, gdzie na blogu Opowieści Kardiokosmity relacjonujemy nasze przygody z wojaży bliskich i dalekich. |
(c) Portal Małego Podróżnika