PORADYRóżne

Angielski dla przedszkolaka – prawdy i mity…

Maluch i angielski – czyli nie dać się zwariować!

Kiedy rodzi się pierwsze dziecko jego rodzice przeżywają nalot dywanowy dobrych rad, wśród których nie brakuje porad jak rozwijać talenty małego człowieka. Bo że rozwijać trzeba – wątpliwości nie ma. Do tego jeśli weźmiemy pod uwagę, że mózg człowieka jest najbardziej chłonny na wiedzę podczas trzech pierwszych lat, łatwo wpaść w panikę. Tyle propozycji i możliwości: sport, muzyka, czytanie, języki obce… Nic tylko przy Mozarcie ćwiczyć zabawy ruchowe i plastyczne, najlepiej w przerwach czytając mu bajki w obcym języku! I niby wiemy, że nasza pociecha najbardziej potrzebuje miłości i mądrego wsparcia w poznawaniu świata, ale czasem się łatwo pogubić. Dlatego nie dajcie się zwariować i przeczytajcie nasze doświadczenia z życiowego zakrętu czyli nauki angielskiego.

03 maja

Michaś ma rok i trzy miesiące. Jest wspaniałym małym mężczyzną, który zadziwia mnie każdego dnia – właśnie odkrył że umie chodzić! Świat otwiera przed nim i nami nowe możliwości! Przyjaciółka zapisała swoje dziecko (rówieśnik Michasia!) na angielski. Hm – chyba powinnam o tym poważnie pomyśleć. Z każdym dniem mój maluch przecież dorasta, zaś umysł dziecka nigdy nie jest tak chłonny jak w okresie pierwszych trzech lat. No a angielski wiadomo, ważna rzecz.


Wyjazdy i zabawy z miejscowymi dziećmi – nie ma lepszej szkoły…(i motywacji do nauki)

28 maja

Przeszukałam internet i mam mętlik w głowie. Od czego by tu zacząć? Czuję się totalnie zagubiona. Postanawiam iść na łatwiznę – znajduję zajęcia „Musical Babies” (niedaleko od nas) dla dzieci od 6 mies. do 3 lat, według reklamy to nauka przez muzykę i śpiew. Chyba dla nas będą idealne – Michaś uwielbia jak mu się puszcza płyty, od razu zaczyna tańczyć. Do tego w będzie z innymi dziećmi, co oznacza zabawę w gronie (mniej więcej) rówieśników. Pierwsze zajęcia bezpłatne. Idziemy!!!

09 czerwca

Wróciliśmy…
Jakoś myślałam, że ta muzyka będzie z kaset gdzie śpiewają dzieci (native speakerzy), że będzie można (znaczy Michaś będzie mógł) potańczyć, pobawić się z innymi dziećmi. Rzeczywistość rozczarowała totalnie. Lektorka śpiewała cienkim głosikiem przy murmurandzie rodziców kolejne piosenki, do których maluchy siedzące w kółku miały pokazywać różne scenki. Dla dzieci – abstrakcja. Dla rodziców – stres by dzieci „się zachowywały”. Pani rozdaje zwierzątka: będziemy śpiewać o farmie Donalda. O koń i owca – fajnie! Michaś obgryza to głowę owcy, to konia. Gdy w śpiewie dochodzi do „horse” dzieci z konikami mają je podnieść do góry. Mój synek za nic nie rozumie czemu mu taką fajną zabawkę chcę wyjąć z buzi, więc profilaktycznie jej nie wyjmuję. Ale piosenka się kończy i pani zabiera zwierzątka. Mamo! Ja chcę tego konika!!!

Na szczęście zaraz będzie piosenka o kaczuszkach i Michaś dostaje w garść gumową kaczkę. No super, piszczy i też się dobrze gryzie. W tle pani i rodzice śpiewają, Michaś obgryza zabawkę – jest dobrze. Ale… i ta piosenka się kończy, dzieci mają oddać kaczki i wziąć instrumenty. Michu jest już całkiem zdezorientowany: dlaczego jak tylko się zaczynam czymś bawić to mi to zabierasz mamo?! Przekonuję go to trójkąta i marakesu. Ino jak tylko się skończy muzyka (tym razem pierwszy raz z magnetofonu – fragmenty nagrań muzyki klasycznej), to znowu pani zabiera instrumenty i zaczyna piosenkę do której mamy chodzić w kółko. Michaś wypatrzył fantastyczne klucze w szafce, więc z czystym sumieniem pozwalam mu wyjmować i wkładać kluczyk do szafki. Reszta niech sobie chodzi w kółko, my mamy ciekawsze zajęcie. Podglądam innych rodziców. Bardzo się starają, by dzieci się starały. „Nie Kubusiu, teraz nie bawimy się samochodzikiem tylko śpiewamy o literkach. Marysiu, usiądź, widzisz, że inne dzieci grzecznie siedzą i śpiewają. Kuba! Mówiłem zostaw to auto!” Przepraszające spojrzenia w kierunku pani, to przecież tylko dzieci, pani rozumie, ale wolałaby by się bardziej w śpiewanie zaangażowały, bo przecież jest program do przerobienia…

Skreślam „Musical Babies”. A szkoda, bo był blisko nas. No nic, szukam dalej.


Wiele dzieci w Birmie zna znakomicie angielski bo raz, że to dawna kolonia brytyjska,
a dwa, że angielski to nadzieja na lepszą przyszłość… Stasio z kolegami.

15 czerwca

Synek uwielbia oglądać edukacyjne DVD „First impressions”, na którym dzieci opisują świat: kolory, dźwięki, liczby. Tyle, że mamy nagrania po polsku, warto by znaleźć coś podobnego po angielsku.

20 czerwca

Jest! „Baby Einstein” hit edukacyjny z USA. Do kupienia na Allegro za jedyne… 280 zł. Strasznie drogo, no ale przecież na edukacji nie można oszczędzać. Czytam opis: 20 DVD, wersje językowe (angielski, hiszpański, francuski, niemiecki – wow – to jest coś!), wszechstronna edukacja i nauka angielskiego dla dzieci 0-4 lata (miesięcznemu maluchowi pokazywać DVD?!), twoje dziecko z sympatycznymi pacynkami pozna m. in. kosmos, ocean, dżunglę, swoje ciało, bliskie i egzotyczne zwierzęta itd… Pracowałam kilka lat w marketingu, staram się być czujna i nie wierzyć w słowo pisane przez sprzedawców. Wchodzę na forum dla mam: same zachwyty, jaki to udany zakup, ich dzieci oderwać wprost nie można! Hm, ale strasznie drogo…

04 lipca

Przez dwa tygodnie biję się z myślami, w końcu na spółkę z przyjaciółką (też mamą malucha) się decydujemy, przecież na edukacji nie można oszczędzać, prawda?

08 lipca

Obejrzałam dopiero 2 DVD i jestem załamana! „Baby Mozart” to muzyka klasyczna ilustrowana luźnymi scenkami typu jedzie pociąg, makiety planet, kolorowe plamy. Ta płyta obywa się bez słów, więc o nauce angielskiego można zapomnieć, zaś taką muzykę równie dobrze (a nawet lepiej!) można puszczać bez obrazków. „Baby Sheakespeare” – najlepszy fragment to ten, gdy dzieci śpiewają alfabet, reszta… sama nie wiem. Kilka słówek, do nich ilustracje + pisownia + fragmenty wiersza. Pacynki pojawiają się okazjonalnie, a rej wodzi dość niemiły osobnik (jakby wąż z rozdwojonym językiem). No i wada – nie ma możliwości przejścia do kolejnych scenek tylko trzeba oglądać wszystko hurtem by dojść do końca. Do tego wydaje mi się, że dla czterolatków to po prostu za infantylne i że grupę wiekową zawyżono dla celów marketingowych. Poddajemy się wraz z przyjaciółką (jest równie rozczarowana jaka ja) i wstawiamy cały komplet na aukcję charytatywną, nam się to na pewno nie przyda.

20 lipca

Chyba dam sobie spokój i poczekam do przedszkola. Teraz prawie w każdym są takie zajęcia, trudno moje dziecko nie będzie już tak chłonne, ale nadal będzie mieć fantastyczne zdolności uczenia się.

Nasz buszmeński przewodnik mówił tak znakomicie po angielsku, że aż byliśmy zdumieni.

22 lipca

Złudzenia prysły…

Pytam sąsiada anglistę uczącego w przedszkolach co sądzi o postępach podopiecznych. „Przy takiej ilości maluchów, no wiesz sama, wiele zrobić nie można„. Jego żona też jest anglistką, ale swoich pociech nie uczą. „To byłoby sztuczne, a dzieci fałsz wyczuwają natychmiast. Czasem dla zabawy mówimy im jakieś słówka, ale o prawdziwej nauce mowy nie ma„. Na placu zabaw przy piaskownicy moja przyjaciółka załamana zwierza mi się:. „Moja mała trochę liczy: łan, tu, fri, for, kilka piosenek i wierszyków – i to wszystko po trzech latach nauki w przedszkolu! A do tego wszystkie dzieci od pierwszej do ostatniej grupy umieją właściwie tyle samo – czyli prawie nic.

03 sierpnia

Może szkoła Helen Doron to jest jakiś pomysł? Wchodzę na ich stronę: małe grupy, świetnie wyszkoleni lektorzy, nagrania z native speakerami do słuchania w domu, program dostosowany do dzieci. Oczywiście uczą bawiąc, dzięki czemu dzieci nawet nie wiedzą jak wiele zapamiętują. Sprawdzam adresy gdzie odbywają się zajęcia – wygląda na to, że ode mnie to blisko godzina jazdy w jedną stronę. Potem 45 min. zajęć i tyle samo czasu jazdy z powrotem. A jeszcze trzeba by się wstrzelić, by maluch akurat w tym czasie nie chciał spać! Pierwsze zajęcia bezpłatne, ale nim pojadę wnikliwie studiuję posty na internetowych forach: jedni wychwalają tą metodę pod niebiosa, ich maluchy wiele skorzystały, widać że je to naprawdę bawi i każą sobie na okrągło puszczać nagrania w domu. Inni dość realistycznie piszą, że nauczyciele bywają różni, o zabawie między dziećmi mowy nie ma bo na to czasu brakuje, a postępy maluchów trudno określić, ale nie należy się spodziewać, by były oszałamiające. Dwie godziny jazdy (w czasie których możemy oglądać kałuże, grać w piłkę, zbudować zamek) przeważają na niekorzyść. Odpuszczam.

Nie ma jak to indywidualne lekcje…

01 wrzesień

Poddaję się. Wygląda na to, że optymalnie byłoby zatrudnić anglojęzyczną nianię (zbankrutujemy!), być rodziną dwujęzyczną (ale nie zmieniłabym mego męża na stu native-speakerów!), albo wyjechać do pracy za granicę (pomysł kuszący, ino kto nas zatrudni?). Decyduję się na wariant „dla leniuszków”. Kupujemy telewizję satelitarną z kanałem dla dzieci po angielsku. Co jakiś czas bajki w oryginale pewnie wiele nie zmienią w poznaniu angielskiego, ale może?


– Maj nejm is Staś! Łots jor nejm?
– Maj nejm is Makumi, hałarju?
– Wery łel thenks!

dwa lata później…

Michaś ma za sobą pierwszy rok w przedszkolu (poszedł jako 2,5 latek na rok do prywatnego). I jednocześnie pierwszy rok z angielskim, bo akurat w naszym były lekcje dla maluchów metodą Helen Doron. Zdecydowałam się go zapisać (dodatkowe 50 zł miesięcznie) głównie dlatego, że pewnie byłoby mu smutno, gdyby cała grupa szła na lekcje, a on miałby sam zostawać w sali. Nie oczekiwaliśmy za wiele: trzylatek walczy z meandrami ojczystego języka, więc to że się osłuchuje z innym nie sprawi, że nagle stanie się dwujęzyczny. Czasem coś wyśpiewuje informując mnie, że to jest po angielsku i chyba pojął, że na świecie jest wiele różnych języków. Przez chwilę rozważałam przedszkole anglojęzyczne. Do momentu gdy zobaczyłam opłaty: od 1700 zł wzwyż. Razy dwójka dzieci (bo półtora roku po Michasiu w rodzinie pojawił się Staś), razy dziesięć miesięcy, razy te 3-4 lata… Rety, starczyłoby na roczną wyprawę dookoła świata i jeszcze by zostało na kilka wyskoków do Azji, Afryki i Ameryki Południowej! Odpada. Zresztą pocieszam się czytając na forach posty zrozpaczonych mam, że ich dzieci (z rodzin polskojęzycznych) owszem, poznały angielski, ale angielski „przedszkolny” czyli myjemy rączki, czytamy wierszyki i idziemy na spacer. A co gorsza między sobą mówią po polsku i uczą tego języka przy okazji anglojęzycznych rówieśników! Wreszcie jak skończy się angielskie przedszkole to pewnie by trzeba pomyśleć o angielskiej podstawówce, co kosztuje dalszy majątek!

trzy lata później…

Obaj chłopcy są w państwowym przedszkolu, gdzie nauka angielskiego jest prowadzona metodą „Kraina Baśni” dla dzieci od II grupy (koszt 420 zł za naukę od października do czerwca). Poprzez bajki i piosenki maluchy się osłuchują i rzecz jasna coś tam w pamięci zostaje. Oczywiście na moje pytania o angielski Michu nie raczy odpowiadać, ale co jakiś czas dzieli się ze mną wiedzą. Np bierze dużą monetę i stając na palcach podnosi rączki do góry wołając „Byg, byg!” (czyli big) a potem kuca i cichutko jak myszka mówi „litl”. Czyli coś do główki trafia, choć bez złudzeń: to tylko wstęp do bardzo długiej nauki…

Podsumowanie

Co jakiś czas słuchamy piosenek angielskich dla dzieci co powoduje zabawne sytuacje. W piosence „let’s play” Michu z uporem śpiewa „let’s klej”. Widać klej pasuje mu bardziej niż play, OK, niech mu będzie. Ideałem byłby roczny pobyt w kraju anglojęzycznym – przyjaciele wrócili ze Stanów i ich pięcioletni szkrab po roku zabaw z tamtejszymi dziećmi w amerykańskim przedszkolu przerzuca się bez wysiłku z polskiego na angielski. Ino gdzie by tu dać ogłoszenie o dwójce fotografów z dziećmi szukającym zatrudnienia w świecie? Wyluzowałam. W przedszkolu 2 x w tygodniu jest angielski, w domu co jakiś czas bawimy się w mówienie angielskich słówek i słuchanie płyt. Bez oczekiwania iż nagle dzieci staną się dwujęzyczne, ale z nadzieją, że jak się z angielskim osłuchają to będzie im potem łatwiej się go nauczyć. Z czasem sporą motywacją do poznawania angielskiego są… gry komputerowe. Stale jakiś komunikat w obcym języku… może lepiej się nauczyć więcej słówek?

 

 Od mamy  

Uczyłam się francuskiego przez prawie 10 lat (nawet ukończyłam filologię romańską), ale nie powiem, bym naprawdę znała ten język. To dlatego chciałam, by nasi synkowie mogli nauczyć się obcego języka bez większego wysiłku ( z ich strony!).
Z pewnością są szkoły i metody, którymi można nauczyć małe dziecko angielskiego. Z pewnością są rodzice, którym się to udaje, ale czy jest sens gonić za mglistym ideałem? Naszym celem jest by te dwa małe ludziki, które są z nami, były szczęśliwe. By wierzyły w siebie, umiały kochać i potrafiły być sobą. A angielski – choć wielce pożyteczny – do szczęścia niezbędny nie jest (choć podróżnikom bardzo przydatny!). Zatem nim podejmiesz decyzję o jeździe na drugi koniec miasta zrób sobie bilans zysków i strat. Bo nauka – tak, ale nie za wszelką cenę 🙂

 

 Od taty  

Wiele ofert nauki dzieci języka obcego w przedszkolu wygląda jak zwykłe wyłudzanie pieniędzy od rodziców. Opowieści jak to dzieci się nauczą języka gdy będą chodzić na zajęcia za XXX zł dodatkowo co miesiąc włóżcie sobie między bajki. Dziecko może się będzie dobrze bawiło chodząc na takie zajęcia (jak prowadzący będzie sensowny). Ale nie oczekuj, że czegokolwiek się nauczy, a raczej, że się osłucha i dowie, że poza ojczystym są też inne języki na świecie.

Masz wątpliwości – idź i zobacz co umieją dzieci po dwóch latach nauki. Zwykle niewiele. No i nie dajcie sobie zrobić wody z mózgu, że inni są „beeeee”, a my cacy bo tu uczymy takim rewolucyjnym systemem co to same po nim Ajnsztajny się kształtują i językowe geniusze. Rewolucję to możesz zobaczyć w budżecie rodziny jak zapiszesz dziecko na takie lekcje. Jeżeli znasz język baw się w rozmowach z dzieckiem w angielskie słówka. Przekazuj mu je od niechcenia, ale konsekwentnie. Pamiętaj jednak, aby dziecka nie zmęczyć bo się zniechęci.

Jeżeli masz telewizję z satelity sprawdź czy można wybrać język lub wyłączyć polskiego lektora (tym bardziej, że tłumaczenia są często skandaliczne). Wiele bajek „leci” w kółko więc mogą dzieci raz obejrzeć je w polskiej wersji, raz w angielskiej aby osłuchać się z językiem.

Oczywiście z lektorami TV należy uważać w kanałach dla dzieci bo stopień niechlujstwa jest straszny. Na ekranie jest kwadrat, a lektor mówi, że trójkąt, kolor pomarańczy to wg. lektora po polsku to… oreńdż, itd… itp… Koszmar.

 

Opracowała: Anna Olej-Kobus – TravelPhoto


(c) Mały Podróżnik – www.malypodroznik.pl – wszelkie prawa zastrzeżone


Share