PRZYJACIELE

Małolaty Zdobywają Karpaty – Marta i Marek Pianko z Ignasiem

Tytułem wstępu

Gdyby ktoś mi powiedział kilka miesięcy temu, że terenowa wyprawa w rumuńskie Karpaty będzie jedną z bardziej luksusowych, jakie dotychczas przeżyliśmy, to szczerze bym się uśmiała. A jednak…

Mało kogo w tych czasach stać bowiem na życie chwilą, bycie tu i teraz, zwyczajne i nieśpieszne funkcjonowanie zgodne z dobowym rytmem i siłami witalnymi czy ograniczenie się do jednej czasoprzestrzeni. To jest właśnie luksus, który mam na myśli. Podczas wyprawy Małolatów w odstawkę poszły telefony, okazało się, że można funkcjonować bez Internetu i Facebook’a, a wiele cudownych widoków i sytuacji umknęło migawce aparatu fotograficznego bo po prostu sami się nimi napawaliśmy, zamiast nerwowo ustawiać odpowiednią przesłonę. Rumunia zaserwowała nam więcej, niż oczekiwaliśmy, a podczas sierpniowej wyprawy tylko uchyliła rąbka tajemnic i wspaniałości, jakie w sobie kryje. Oczarowały nas szczególnie góry, tak różnorodne w zależności od części Karpat, poprzecinane wspaniałymi wąwozami i drogami idealnymi wprost dla naszych Land Roverów. Kusiły, aby sprawdzić co jest za kolejnym zakrętem. Ale jak to w Rumunii bywa, nitka będąca drogą na aktualnej mapie nagle się kończyła i jakoś trzeba było sobie dalej radzić. Zazwyczaj była to dobra okazja, żeby rozejrzeć się po dalszej okolicy pieszo z Ignacem w nosidle, jak w górach Bihor. Omamiły nas i z takiego spaceru zrobiła się 10-kilometrowa spontaniczna wycieczka.

Ignac podczas wyprawy tylko utwierdził nas w przekonaniu, że rokuje na globtrotera. Okazało się, że spanie w namiocie, kąpiel w potokach górskich, testowanie wytrzymałości kaloszy w kałużach i wciągającym błocie, schodzenie do jaskiń i podróże w nosidle to gwarancja pełni szczęścia na twarzy naszego dziecka. No i jeszcze te beczące stada owiec, muczące krowy uparcie licytujące się z nami o pierwszeństwo na drodze, pasterskie psy szczekające w niekoniecznie przyjaznym tonie, to dla Ignaca terapia logopedyczna-marzenie! Ten wyjazd zmienił naszego Kardiokosmitę! Jak? Zobaczcie sami:www.ignacowo.pl/#!karpaty

 

 

Odc.1 Folklor jest w modzie!

Wyprawa Małolaty Zdobywają Karpaty trwała od 2 do 16 sierpnia. Ostatecznie wzięło w niej udział 9 zespołów: 18 „sztuk” osobników dorosłych oraz 14 „sztuk” dzieciowych. MIM team, czyli my, dołączył do reszty grupy już w Rumunii, bo w związku z awarią auta tuż przed wyjazdem mieliśmy poślizg czasowy. Tylko księżyc i koordynaty pozwoliły nam odnaleźć grupę przed 3 w nocy. Pierwszy sprawdzian wprawy w bezszelestnym i ekspresowym rozkładaniu namiotu i zasłużony wypoczynek zaliczony. Nazajutrz szybkie powitanie, omówienie trasy i w drogę! Przygodę z Rumunią rozpoczęliśmy od krainy Maramuresz. Drewniane cerkwie znajdują się chyba w każdej wsi! Ten region jest dosłownie przesiąknięty folklorem i tradycją. Szczęśliwie się złożyło, że przejeżdżaliśmy przez wioski w w/end, bo jak z worka wysypały się kobiety w tradycyjnych strojach – spódnicach o dość ryzykownej długości do kolan oraz jeszcze ciekawszych bluzkach z falbanami. Zdumiewające było to, że w tym rejonie naprawdę nosi się tradycyjne stroje w dni świąteczne. Nie jest to pod publiczkę, a biorąc pod uwagę temperaturę sięgającą 40 stopni w cieniu można jedynie z uznaniem pokręcić głową za poświęcenie. Prawdziwa rewia mody – pomijając długość spódnic , wzory na nich oraz kolory były niesamowite. Panowie, nieodłącznie z kapeluszami w wersji mini, z ciekawością przyglądali się naszej kolumnie. Dzieci też, a te odważniejsze, machające wesoło do nas i krążące z szelmowskimi uśmiechami znawców aut terenowych szybko załapały się na paczkę ciastek lub wyprawkę plastyczną, które ufundowali sponsorzy wyprawy (Moje Bambino i Cukry Nyskie). Fajnie było obserwować błysk w oku dziecka pojawiający się po chwilowym zaskoczeniu. Kto nie lubi dostawać prezentu, nawet jeśli to drobiazg.

Portal Małego Podróżnika patronował wyprawie!

 

 

Będąc na północy zajrzeliśmy do Sapanty z Wesołym Cmentarzem. Atrakcja dla turystów, ale jakże nietypowa – nekropolia z kolorowymi nagrobkami i rysunkami ich właścicieli ilustrującymi zajęcia wykonywane za życia. Miejsce, jak każdy cmentarz wymaga stosownego zachowania, ale nie sposób było ukryć uśmiech na widok niektórych ilustracji. Ignac też był zaintrygowany otoczeniem. Pomyślałam, że to dobra okazja przeprowadzić „lekcję” zawodów, ale sama poległam próbując odszyfrować niektóre z nich. Pospacerowaliśmy zatem po intrygującym cmentarzu, a „wizytę” zakończyliśmy spałaszowaniem lodów arbuzowych z pobliskiego kramu, o których wieść rozniosła się wśród Małolatów lotem błyskawicy…

Tej nocy rozbiliśmy obozowisko nad małym strumykiem. Woda była… hmm… orzeźwiająca. Całodniowy żar z nieba sprawił, że dzieci potrzebowały kilku sekund, aby znaleźć się w wodzie. Ignacy też, a jakże! Boso po kamykach na dnie strumyka ostrożnie maszerował z mamą z jednego brzegu na drugi. Sądząc po minie nie mógł się zdecydować czy to fajne doświadczenie (przyjemnie chłodna i czysta woda była ukojeniem dla zmęczonych upałem małych stópek) czy jednak nie (bo twardo i niewygodnie, raz ślisko, potem grząsko pod stopami). No ale kiedy mama pozwoliła wreszcie usiąść w wodzie i rozkoszować się chlupotem strumyka, wrzucaniem doń kamyków i przesypywaniem ich na sitku, to już był chichot i pełna radość. Nie dało rady wyciągnąć chłopaka z wody, nawet kiedy usta zaczęły drżeć i przybrały kolor jagodowy bez uprzedniego smakowania takiego owocu. Do wyjścia ostatecznie przekonał Ignaca gotowy obiad. Na widok miski zapomniał o swoich ulubionych kubkach, które odpłynęły gdzieś hen z nurtem potoku. Eeech… mężczyźni…

 

 

Odc.2 Komu w drogę, temu Land Rover!

Ciąg dalszy opowieści rumuńskiej treści. Kilkudniowa przerwa w pisaniu to dobitny dowód, że wróciliśmy do codziennych obowiązków. Ale wspomnienia wyprawy jak najbardziej są żywe. Zatem nie zwlekajmy – dziś zabieramy Was do Barsany i dalej w góry Marmarosz i Fogarasz. Nawet miłośnicy gór i Land Roverów, dla których zwiedzanie zabytków architektury nie stanowi celu samego w sobie zaglądają do Barsany. To wioska w dolinie Izy słynąca z zabudowy klasztornej. Stara drewniana cerkiew Ofiarowania Maryi w Świątni jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Kościół wygląda niepozornie, ale dwupoziomowy, kryty gontem dach, którego zwieńczeniem jest strzelista wieża budzi podziw. Jest też nowo wybudowany klasztor Barsana, chociaż styl starych marmaroskich kościołów zwiedzie niejednego turystę próbującego oszacować wiek budowy. Aż trudno uwierzyć, że budynek ma dopiero 18 lat! Na terenie kompleksu, po prawej stronie po przekroczeniu bramy wejściowej jest cerkiew Dwunastu Apostołów ze strzelistą 56-metrową wieżą, a wybudowana jest tradycyjną metodą bez użycia gwoździ. Przyjemnie spaceruje się po tym terenie – altany, ławki, zadbana zieleń. Chwila oddechu w trakcie jazdy.

Dalej udaliśmy się w kierunku Przełęczy Przysłop (Pasul Prislop, 1416m. n.p.m.), która rozdziela Góry Marmaroskie od Gór Rodniańskich. Dopisała nam pogoda i widoki były piękne. Idealna okazja do rozprostowania nóg, nakarmienia dzieci i nasycenia oczu krajobrazami. Powoli trzeba było zastanowić się nad miejscem na nocleg. Dla podróżujących 9 aut terenowych nie jest to takie proste jakby się zdawało. Co prawda założeniem było podzielenie się na mniejsze grupy, jazda różnymi trasami i wieczorne zloty w umówionym miejscu, dzięki czemu ilość opowieści przy ognisku i przygód momentalnie by wzrosła. Ale jeszcze tą noc spędziliśmy wspólnie ostatecznie na wzgórzu z panoramą Gór Rodniańskich. Nazajutrz celem była Sighisoara, słynąca ze Średniowiecznego Wzgórza Zamkowego atrakcja Transylwanii. Zresztą jest nawet określana mianem Perły Transylwanii co widać po ilości turystów. Co tu musi się dziać w lipcu! Wtedy odbywa się podobno festiwal średniowiecza, po ulicach przechadzają się ludzie w strojach z epoki (zakładam 35st upał!) i jest jeszcze gwarniej. My ustawiliśmy auta na kempingu, którego atrakcją był widok na wzgórze zamkowe – to dla starszyzny. Podświetlony wieczorem stanowi przyjemne tło do pogawędki przy lampce rumuńskiego wina Cotnari. Dla dzieci niekwestionowaną atrakcją był basen. Ignac z kumplami mieli nawet ofertę VIP-owską – basen na wyłączność. Nietrudno spełnić oczekiwania takich smyków, bo kilka plastikowych kubków i woda to już super zabawa. Zobaczyliśmy wszystko, co stanowi główną atrakcję Sighisoary, ale ciągnęło nas jednak w góry.

 

 

Najwyższe pasmo Karpat Południowych czyli Fogarasze, są jednocześnie jednymi z przystępniejszych do zwiedzenia dzięki Szosie Transfogaraskiej. Jest to druga najwyżej położona droga pokryta asfaltem w Rumunii (2042 m. n.p.m.), a jazda nią to fajne przeżycie. Po pierwsze widoki stromych zboczy poprzecinane wąwozami, dużo zakrętów i zaporowe jezioro Vidraru. Zjeżdżając z trasy zatrzymaliśmy się w dogodnym miejscu skuszeni widokiem kilku koni, dzikich jak podejrzewaliśmy. To była dobra okazja, żeby wypić ciepłą herbatę i ugotować obiad. Nie przewidzieliśmy jednak, że jeden z koni będzie aż tak ciekawski! Podszedł do naszego auta, a Ignacy aż piszczał z zachwytu. Nasz syn uwielbia konie, na turnusach ma zajęcia z hipoterapii na Texasie, więc nie dość, że nie był przestraszony, to rwał mi się z rąk do niego. Zasady postępowania z takim zwierzęciem, te podstawowe, niby znam, bo hipoterapeuci zawsze zaczynają pierwszy turnus od szkolenia rodzica. Tu na dodatek mieliśmy ciekawski i odważny egzemplarz, którego interesowało wszystko w naszym bagażniku. Tata szukał jabłka, a ja pilnowałam Ignaca, który już wpychał swoje paluszki w paszczę konia. Przyznam, że trochę się spięłam… tak kontrolnie, ale kiedy głodne zwierzę zaczęło dobierać się do mojego śpiwora zaczęłam ponaglać Marka w poszukiwaniach przekąski dla nieoczekiwanego gościa. Jest jabłko! Podzielone szybko na kilka ćwiartek stało się oczekiwaną nagrodą. Karmił tata z ręki, ale Ignacy bez zaproszenia upewniał się czy aby całe jabłko jest w paszczy, a jak wystawało nieco, upychał swoimi małymi paluszkami, a porównywałam ich wielkość z zębami konia. No tak, miło było, film się nakręciło, ale już kątem oka kolejnego konia nadciągającego w naszym kierunku zobaczyłam, więc nieśmiało zasugerowałam zebranie sprzętu, dzieci do fotelików i pod pretekstem czekających na nas widoków zapierających dech w piersiach i ucieczki przed nadciągającymi chmurami, przyspieszyliśmy tempa. Uff… Ignacy nieco się buntował, ale pomachał wesoło koniom na pożegnanie i rozemocjonowany komentował jeszcze nieplanowane spotkanie swoim „eeech” oraz „patataj” wykonywanym w samochodowym foteliku. Szosa Transfogaraska zaostrzyła nasze apetyty na przejazd kolejną taką drogą – Transalpiną. Mimo że już wyasfaltowana, to jazda nią jest sprawdzianem umiejętności kierowcy i dostarcza jeszcze większych wrażeń…

 

 

Odc. 3 O Diabelskiej Ścieżce i początku górskiej przygody

Minął już tydzień podróży a my mieliśmy niedosyt wrażeń, błota, wyzwań terenowych. Wiedzieliśmy, że Transalpina jest wyłożona asfaltem na całej długości. Zaczęliśmy się więc zastanawiać czy w ogóle jest sens się na nią pchać. Opuszczaliśmy masyw Cozia dumając jak by tu najciekawszą trasą dotrzeć do drogi krajowej 67C. Jechaliśmy doliną Lotru, najpierw krajową drogą 7A, ale za miejscowością Malaia kusząco zachęcał nas do zboczenia z trasy krajowej drogowskaz do Parku Krajobrazowego Latoritei. Dobrze się złożyło, bo maluchy trzeba było nakarmić, więc droga prowadząca wzdłuż rzeki i jeszcze przez Park Krajobrazowy była idealnym wyborem! Na naszych mapach (kupionych w Rumunii, wyd.2012r) droga łączyła się z Transalpiną. Idealnie! Podekscytowani podążyliśmy drogą, która szybko zmieniła w szuter. Prowadziła dalej przez las i podmokłe tereny. Nooo wreszcie zaczęła się jazda. Dzieci pospały dłużej wybujane i ukołysane podrygami naszych samochodów. Nagle… koniec. Ściana lasu. Hmm, może zjechaliśmy w bok. Przejechaliśmy bród rzeki poszukiwaniu jakiejkolwiek ścieżki. Sceneria była idealna – dżdżysto, mglisto, widok na Góry Lotru. Jechaliśmy już tylko na dwa auta, więc sprawnie pokonywaliśmy przeszkody. Ignacy i Nataniel jakby wyczuli podekscytowanie rodziców i obudzili się. Fajny moment na rozprostowanie nóg i sesję fotograficzną. No ale nadal brakuje kawałka do Transalpiny… Nasze poczynania z zaciekawieniem śledziło kilka osób biwakujących przy rzece. Uśmiechali się, więc ośmielona podeszłam spytać gdzie dalszy odcinek drogi, jako mapa rzecze. A tu niespodzianka – drogi brak. Autochtoni byli zdumieni, że dotarliśmy do tego miejsca! Pomyślałam, że może po złości nie chcą nam pomóc, bo przerwaliśmy spożywanie pysznych (zapewne) ryb, złowionych (zapewne) w rzece Latorita. Musiałam tą myśl mieć wypisaną na twarzy, bo gorliwie kręcili głowami, że nie da rady. Trzeba cofnąć się do krajowej. Tyle że my tą samą drogą raczej nie jeździmy.

Zmieniliśmy plany i zdecydowaliśmy się przejechać przez pasmo górskie Capatani, a na Transalpinę wjechać od miasteczka Novaci. Przełęcz Oltetelui położona na wysokości 1620 m. n.p.m wydawała się tak blisko… Tyle że ten krótki odcinek okazał się jednym z ciekawszych przeżyć. Żadna ludzka dusza nie zbłądziła na tej drodze. Strome zbocza, mgła wypełzająca z lasu i oplatająca nasze samochody niczym złowrogie ramiona, ciemne niebo, a w dole chmury. Sceneria iście transylwańska! Brakowało tylko wampirów czyhających za kolejnym zakrętem. Brrr… uwielbiam przygody, ale przyznam, że ciarki przechodziły nam po plecach. Dojeżdżaliśmy już do przełęczy, kiedy przed oczami ukazał nam się niezwykły widok – same szczyty oddalonych Gór Capatani, poniżej biały dywan z obłoków i samotne drzewo w oddali, jak zawieszone w przestrzeni. Na zboczu stromo schodzącym w dół drzewa poprzewracane jak zapałki dodatkowo rozpalały wyobraźnię o nadludzkiej sile, która dokonała tych zniszczeń.

 

 

Z wypiekami na twarzach dotarliśmy do przełęczy. Tyle wrażeń jednego dnia! Na przełęczy czekał na nas komitet powitalny. Grupa pasterzy i ich rodzin w dobrych nastrojach spożywała posiłek. Byli zaciekawieni, ale też otwarci, więc wyszliśmy się przywitać. Kobiety na widok naszego Ignaca wyciągnęły do niego ręce, a że chłopak trochę waży, to chętnie skorzystałam z oferty niańczenia. Na krótko jednak, bo czekała nas długa droga. Przyspieszyliśmy tempa i zjeżdżaliśmy w kierunku miasteczka Polovragi.

Planowaliśmy w okolicach tej miejscowości znaleźć miejsce na nocleg. Zanim się zorientowaliśmy już wjechaliśmy do Novaci, a tam już początek Transalpiny. Szybki rzut okiem na dzieciaczki i ocena ich kondycji – jest ok., możemy jechać dalej. Zatem jesteśmy na Transalpinie – najwyżej położonej drodze w Karpatach. Kiedyś nazywana Diabelską Ścieżką przecina główny grzbiet Gór Parang przez przełęcz Pasul Urdele (2145 m. n.p.m.). Mimo że jedzie się asfaltem, wrażenia są niesamowite. Wspaniałe widoki, serpentyny, strome podjazdy. I mnóstwo samochodów mimo późnej pory. Trochę nas to zaskoczyło, ale nie było wiele czasu do myślenia, bo ścigaliśmy się z burzą. Grzmiało i błyskało, a kiedy dotarliśmy na wysokość letniskowej osady Ranca, lunęło jak z cebra. Nie było sensu wjeżdżać wyżej w takich warunkach, więc zdecydowaliśmy się rozbić namioty nieco niżej, gdzie ściana deszczu jeszcze nie dotarła i spędzić noc na zboczu Transalpiny. Szybko i sprawnie zabraliśmy się do pracy, podczas gdy chłopaki bawili się latarkami nie robiąc sobie nic z odgłosów burzy, a jedynie z zaciekawieniem zerkających na błyskające niebo – czemu ich latarki nie dawały taaaaakich efektów?! Po dniu pełnym wrażeń, przeprawiania się przez brody, błoto, krajobrazy jak z horroru, zasnęliśmy migiem.

Poranek przywitał nas piękną, słoneczną pogodą i… głośnym warkotem silników samochodowych. Zaskoczeni wyjrzeliśmy z namiotów, żeby sprawdzić co dzieje się na samej Transalpinie. A tu rajd samochodowy i linia startu niemal na wysokości naszych namiotów! Faktycznie, żadne auta nie jadą w górę, coraz więcej gapiów przy drodze. Tatusiowie rzucili kawę, zapomnieli o śniadaniu i popędzili sprawdzić jak wygląda sytuacja. Sprawdzali dobre pół godziny, a wrócili ze zdjęciami wszystkich aut biorących udział w rajdzie. Jak się później okazało była to impreza Cupa Pandurii Gorj 2012 w dn.10-12 sierpnia i ostatni etap wyścigu do Rancy. Tłumy turystów jak nam się wydawało to kibice, którzy już dzień wcześniej zajęli najlepsze miejscówki do oglądania imprezy. No to mamy nieplanowaną atrakcję, chociaż okupioną obsuwą czasową. Przynajmniej nasze pranie wyschło, bo już realne było ryzyko ukiszenia Małolatowych koszulek. Zawitali do nas goście z obsługi rajdu zaciekawieni dwoma autami spod znaku zielonego jaja. Po krótkiej pogawędce podpowiedzieli nam kilka ciekawych tras adekwatnych do naszych apetytów oraz podzielili się informacją o godzinie przerwy w rajdzie kiedy to puszczone zostaną auta jadące w górę. Zostaliśmy wpuszczeni jako pierwsi i podziwiając krajobrazy wspięliśmy się na najwyższy punkt Transalpiny przełęcz Urdele (2145 m.n.p.m.). Powiedzieć, że warto, to mało. Pogoda nam dopisała i mimo że odbiliśmy z Transalpiny w kierunku Petrosani, to mieliśmy satysfakcję, że udało nam się zobaczyć najciekawszy kawałek tej trasy. Dalej planowaliśmy dojechać do Hundeoary, gdzie od kilku wieków czekał na nas wspaniały średniowieczny zamek. Tyle że jechaliśmy trasą poleconą przez poznanych organizatorów rajdu. Zapowiadało się ciekawie…

 

 

Odc. 4 Wisienka na torcie

Kierunek obrany – najeżdżamy Hundeoarę! Tyle że pojedziemy trasą zasugerowaną przez nowo poznanych Rumuńskich organizatorów wypraw terenowych. W miejscowości Vulcan odbijamy więc na południe, a naszym celem jest przełęcz Valcan (1621m. n.p.m.). Podjazd do niej jest kamienisty, droga momentami kręta i stroma. Nasze auta walczą, a my jesteśmy pod wpływem tej fajnej adrenaliny. Ignacy z tylniego fotelika poddawany jest niewielkim przeciążeniom, więc chociaż nie jest tego świadomy, cały czas ćwiczy. Nadal mnie zdumiewa, że w Rumunii można po prostu wjechać w takie miejsca. Dotarliśmy do punktu kulminacyjnego przełęczy i bez kurtek nie ma co wychodzić. Przenikliwy wiatr sprawia, że odczuwalna temperatura spada do 10 stopni. Wokół tylko przestrzeń i góry, czasem leniwie pasące się stado owiec, a nieco niżej krów. Z tej perspektywy nasz codzienny pęd wydaje się jakąś pomyłką. Krowa zaglądająca do okna samochodu to atrakcja bijąca na głowę bajkę puszczoną na iPadzie. Pomuczy, pokręci paszczą pełną trawy, machnie ogonem, rewelacja! Zjeżdżając w dół w kierunku Targu Jiu na naszej drodze pojawiło się stado krów tak liczne, jakiego później nie zdarzyło nam się oglądać. Nie było wyjścia, tylko powoli i kulturalnie zmuszaliśmy krowy do zejścia z drogi. Ignacy zanosił się od śmiechu, Nataniel przez chwilę z wrażenia oniemiał. Kierownik krowiej wycieczki widząc reakcje dzieci i doceniając nasz powolny slalom między krowami (toczenie się) ukłonił się, przyjacielsko pomachał i skupił się na swojej łaciatej drużynie.

Noc spędziliśmy w Targu Jiu, które jak sama nazwa wskazuje słynie z targów. Sprawdziliśmy wycieki w autach i okazało się, że trudy dotychczasowej wyprawy odbiły się na samochodzie naszych współtowarzyszy. Apetyt na kolejną trasę poleconą przez tutejszych był ledwo kontrolowany głosem rozsądku. Jednak pojechaliśmy. Spodziewaliśmy się trudniejszych terenów, a tymczasem ścieżka z Runcu do Uricani wiodła przez las zgodnie z nurtem rzeki. Przyjemnie, chłodno, relaksująco . Wskakujemy dalej na asfalt i mkniemy do Hundeoary.

 

 

Średniowieczny zamek przywitał nas… zamkniętymi wrotami. Spóźniliśmy się na zwiedzanie, ale być i nie zobaczyć to niedopuszczalne. Zatem wyjechaliśmy za miasto i wybraliśmy na nocleg miejsce z 5* widokiem – panorama Hundeoary z zamkiem podświetlony nocą i do tego spadające gwiazdy. Co najważniejsze humory dopisywały! Nazajutrz zwiedziliśmy zamek łącznie z salą tortur, w locie złapaliśmy popularną przekąskę rumuńską – ciastko Kolac i kierowaliśmy się do Alba Julii. To stare miasto przyciąga turystów głównie ze względu na twierdzę, ale nam będzie się kojarzyło już zawsze z czymś innym – pierwszymi samodzielnymi kroczkami Ignaca pośród fontann tak, tak, Ignac zainspirowany widokiem innych dzieci biegających wokół słupów wodnych chciał tak samo. Mama puściła więc rękę, a Ignac w szoku, że stoi. Ba, krok daje do przodu i jakoś nie upada. Czyli da się. Motywacja spora – mama klaszcze i zachęca, słupy wodne już na wyciągnięcie ręki, więc zebrał się nasz Kardiokosmita w sobie i do przodu drepcze. To nic, że tylko metr, nic, że zając zaliczony na koniec, ważne że jest chęć podejmowania próby.

Wyjazd zbliżał się do końca. Jechaliśmy w kierunku Oradei, jednak uwiodły nas po drodze góry Apuseni z ukrytymi w nich jaskiniami – Polodowcową i Niedźwiedzią. Do tej pierwszej wchodziliśmy od strony Garda Seaca stromym 4 km podejściem z Ignacym słodko drzemiącym sobie w nosidle. Ufff… na samo wspomnienie pot występuje mi na czoło. Ale było warto! Czapki na głowę, kurtki na grzbiet, bo nawet w środku lata w jaskini Scarisoara panuje temperatura w okolicach 0 st. Jakby mało było nam gór zdecydowaliśmy się jeszcze na trekking wąwozem Galbeny. Całość trasy to ok.20km, a jej pokonanie zajmuje 10 godzin. My zdecydowaliśmy się jedynie na fragment. Rano zwiedziliśmy jaskinię Niedźwiedzią, główną atrakcję tych okolic, ale rzut oka w górę, potem na zegarek i już Marek wyjmuje nosidło, szykuje Ignaca, jedzenie, a ja mimo perspektywy wyczerpania za kilka godzin cieszę się, że będziemy mogli chociaż trochę pochodzić po trasach określanych w przewodniku jako wizytówka Padiszu. Stąd mieliśmy jechać prosto do Polski. Nie daliśmy rady……. Po spontanicznej całodniowej wycieczce w góry zdecydowaliśmy się przedłużyć o kolejny dzień pobyt w Rumunii i porządnie wyspać.

Zostaliśmy już jedyną ekipą, reszta wróciła do Polski. Ale gdyby istniała taka możliwość, to kolejne 2 tygodnie byśmy podróżowali dalej w świat. Taki wyjazd jest męczący fizycznie. Nie ma co ukrywać – samo składanie i rozkładanie namiotu codziennie, wypracowanie rytmu dnia uwzględniającego przede wszystkim potrzeby dziecka, planowanie trasy, awarie, to narzuca w zespole podział ról. U nas podział jest naturalny, co nie znaczy, że idealny Sytuacje nieprzewidziane zawsze powodują spięcia, ale tu właśnie swoją rolę odgrywa dziecko – Ignacy był katalizatorem wszystkich sytuacji podnoszących ciśnienie w żyłach. Dla tego malucha zmrok zapadający szybciej niż życzyliby sobie tego rodzice nie był problemem – oznaczał dodatkową godzinę zabawy. Wyciek w Landku był świetną okazją do rozprostowania nóg i spaceru z mamą, podczas gdy tata wybierał akurat opcję leżenia pod samochodem. Brzuszek zawsze był pełny, ciepły posiłek był ciepły, syn wyściskany i wy tulony, a do tego obydwoje rodzice do dyspozycji cały czas. No zdecydować się nie można było kogo tulić pierwszego o poranku wychynąwszy ze śpiwora!

Każdy kilometr z przejechanych 3300 podczas wyprawy Małolaty Zdobywają Karpaty stanowił wartość samą w sobie. Było świetnie! Ignacy stał się bardziej kontaktowy dzięki obecności dzieci, urósł, a my jako rodzina po prostu jeszcze bardziej się zżyliśmy. Cel na przyszły rok? Już jest…

 

baner_1_procent2

 

pia_pia Marta i Marek Pianko z Ignasiem
Marta:  Nie przypuszczałam, że krótki przestój w podróżach po świecie „zaowocuje”poznaniem Marka, mojego męża i rolą mamy Ignacego. Podróżowanie nabrało pełniejszego wymiaru, bo piękne miejsca, cudowne chwile mogliśmy razem celebrować. Trochę się to zmieniło z przyjściem na świat Ignacego, ze względu na jego problemy ze zdrowiem. Wiedzieliśmy jednak, że kwestią czasu było zabranie Ignaca w świat!Życie jest zbyt krótkie, a cudownych miejsc do zobaczenia tak wiele, że warto zainwestować czas i energię w podróże. Zazwyczaj preferujemy podróż samochodem terenowym, dzięki czemu jesteśmy niezależni i docieramy do ciekawych miejsc. Zachęcamy do odwiedzenia strony www.ignacowo.pl, gdzie na blogu Opowieści Kardiokosmity relacjonujemy nasze przygody z wojaży bliskich i dalekich.

 


(c) Mały Podróżnik – www.malypodroznik.pl

Share