Rowerem z dziećmi po Europie!
Pomysł
Postanowiliśmy odkryć Europę na rowerach. Bez wsparcia samochodu, noclegów w hotelach i stołowania się w restauracjach.

Rodzice i dzieci – razem 24h na dobę, codziennie nowe znajomości na placach zabaw, biwakowanie i gotowanie pod chmurką oraz dzienny dystans w granicach 50 kilometrów to główne założenia naszej rodzinnej wyprawy. Wybraliśmy rower bo tak lubimy podróżować. W sumie to nie posiadamy auta więc nie było wyboru.
Nie chcieliśmy, żeby nasza wyprawa zamieniła się w zwyczajną wycieczkę krajoznawczą z zarezerwowanymi noclegami i rekreacyjnymi spacerami. Po trzech miesiącach z trasy pozostały zaledwie trzy kwity za hotele. Większość noclegów spędziliśmy na łonie natury, pod namiotem, nie wyłączając tak nietuzinkowych miejsc jak przedszkolny trawnik. Połowa już przejechana. W kwietniu 2011 ruszamy na drugą część.

Całość trasy zaplanowaliśmy na 9 miesięcy i podzieliliśmy na 2 etapy. Pierwszy, zrealizowany od września do grudnia 2010, obejmował trasę z Bratysławy (Słowacja), wzdłuż Dunaju, do Budapesztu (Węgry), potem Balaton, następnie przez Zagrzeb (Chorwacja) i Lublanę (Słowenia) dotarliśmy do Wenecji (Włochy). Najdłuższy etap wyprawy prowadził trasą Via Adriatica (Wenencja, Rimini, Bari, Brindisi), i po ścięciu obcasa słynnego włoskiego buta dotarliśmy do Taranto na wybrzeżu Morza Jońskiego. Stamtąd przez Crotone i Catanzaro do Reggio di Calabria. Zwiedzanie Sycylii, Neapolu i Rzymu odbyło się bez rowerów, ze względu na trudne warunki drogowe (góry i tunele). Drugi etap rozpoczniemy 8 kwietnia i jeszcze nie podjęliśmy decyzji co do ostatecznego przebiegu trasy.

Na Słowacji i Węgrzech trasa była wyjątkowo łatwa i przyjemna, ponieważ biegła wzdłuż Dunaju, rowerzystom znana jako DonauRadWeg. Jesienią, Węgry są o wiele bardziej przyjemne dla rowerzystów niż w środku sezonu (dotyczy także innych odwiedzanych krajów) ze względu na mniejszy ruch samochodowy i wręcz pustki na plażach. Nas to ucieszyło ponieważ nie musieliśmy walczyć o miejsce na plaży. Latem bywa to kłopotliwe zwłaszcza, że mamy mnóstwo sprzętu, który musi być zaparkowany obok naszego grajdołka.
Chorwacja
Chorwacja zaskoczyła nas ilością placów zabaw na wioskach oraz brakiem jakichkolwiek ścieżek rowerowych. Całe szczęście, że mamy doświadczenie w planowaniu wypraw i udało nam się przejechać ten kraj bez wdychania większej ilości spalin. W sumie nasz pobyt w tym kraju ograniczył się do Zagrzebia, gdzie dzięki gościnności pewnego Chorwata, Martina, który wręcz „zgarnął nas” z placu zabaw do siebie do domu i pozwolił zostać przez ponad tydzień. Mama i siostra Martina również okazały nam wiele życzliwości, do tego stopnia, że Marianna miała prawdziwe przyjęcie z okazji 3 urodzin. Wśród gości pojawiła się 4 letnia siostrzenica Martina, był tort, świeczki i prezenty.

Słowenia, nigdy nie kojarzyła nam się z winem, raczej ze znanym ośrodkiem sportów zimowych w Alpach Julijskich – Planicą i skoczniami narciarskimi. Jednak ten mały kraj może być celem oddzielnej wyprawy rowerowej dla zaawansowanych bikerów, ponieważ co piękniejsze zakątki – takie jak Narodowy Park Triglav z jeziorem Bled czy Jaskinia Postojna na płaskowyżu Kras z plątaniną korytarzy, bezlikiem stalaktytów i stalagmitów oraz bezokim płazem zwanym ludzką rybką – znajdują się wysoko w górach. Jednak zawsze można zostawić rowery „na dole” i udać się w ciekawe miejsce lokalnym autobusem, zwłaszcza gdy podróżuje się z małymi dziećmi. Ryzyko zderzenia na krętej drodze górskiej to ostatnia rzecz jakiej chcemy doświadczyć.
Na Słowenii byliśmy w czasie winobrania. Miło było posłuchać o winie i tradycjach winiarskich. Jednak najbardziej przypadł nam do gustu etap degustacji. Rodzina Maklarów, u której gościliśmy przez cały tydzień, robi 3 gatunki wina. Czerwone, białe i powiedzmy pośrednie, czyli zrobione z mieszanki białych i czerwonych winogron. Takie wino nazywa się tutaj ćvićek. W winobraniu bierze udział cała rodzina, a dzienne normy wyznacza samopoczucie zbierających i pogoda. Jak leje na zewnątrz, to wtedy leje się także w domostwie. Jak na zewnątrz słońce, robota wre pełną parą. Tak czy siak, winobranie to przede wszystkim okazja do spotkania rodzinnego i żarliwej dyskusji na każdy temat. Butelka Coca-coli (na zdjęciu) stoi na stole nie przypadkowo. Słoweńcy, tak jak Węgrzy i Chorwaci, mieszają czerwone wino z colą. Taki trunek nazywa się bambus. Mieszanka białego wina z wodą w proporcji 1:1 nazywa się spritzer. Mieszanka białego wina z wodą, gdzie jest więcej wina niż wody nazywa się gemiśt. Nam najbardziej smakowało młode wino, koloru białego, które można spożywać do 7 dni od winobrania. W Słowenii wołają na to mośt. Może wystarczy już o winie, wszak była to wyprawa z dziećmi.

Ze Słowenii do Włoch jechaliśmy dolinami przez Góry Dynarskie. W sumie nie było tak strasznie jak wydawało się na mapie. Włochy przywitały nas deszczem, ale jak tylko dojechaliśmy do morza pogoda znacznie się poprawiła. Na tyle, że przesiedzieliśmy cały dzień na plaży w Lido di Jesolo. Obowiązkowa atrakcja turystyczna na trasie w tych regionach to zwiedzanie Wenecji. Potem kilka tygodni wzdłuż trasy zwanej Via Adriatica. Kolejny postój pod dachem zaplanowaliśmy w miejscowości Lucera w prowincji Foggia, który dzięki niezwykłej gościnności Caroliny i Ciro przedłużył się do tygodnia. Pobyt przeobraził się w swoisty kurs włoskiego stylu życia, którego kwintesencją wydaje się być jest jedzenie lub mówienie o jedzeniu. Włoski styl życia można skojarzyć z ideą slow food czyli posiłku celebrowanego.
Do pracy idzie się około 8 rano. Na śniadanie (colazione!!!) jedynie espresso plus brioche (ciastko o różnych smakach). Pracuje się na głodniaka, co by za dużo nie myśleć o pracy, tylko o domu i posiłku, który przygotowuje małżonka (niekoniecznie własna). Cała rodzina spotyka się w domu około 13.00 na obiedzie. Szkoły, przedszkola, sklepy, banki i niestety place zabaw zamykane są od 13 do 16. To święty czas prawdziwego, w miarę zamożnego lub prawdziwie biednego, Włocha. Cała rzesza ciułaczy zasuwa niestety w pocie czoła w wielkich supermarketach, fabrykach, rolnictwie i budowlance. O 15 drzemka. O 16 czas wrócić do pracy na 3 godziny. Tym razem nie na głodniaka, bo w końcu coś trzeba w tej pracy zrobić. Ale też bez stresu. 3 godziny da się znieść w każdym zakładzie pracy (nawet naszym). W sobotę, niedzielę lub dzień wolny od pracy, około 17 należy udać się na passeggiata, czyli „rytualny” popołudniowy spacer po bulwarze lub głównym deptaku w mieście. Po spacerze, obowiązkowo wizyta w kawiarni lub lodziarni. Powrót do domu i rozpoczyna się przygotowywanie posiłku. O 21:00 cała rodzina ponownie zasiada do stołu. Aż by się chciało, żeby kryzys w Polsce wyglądał tak jak tutaj. Braliśmy też udział w zbiorze oliwek, na małym, rodzinnym gospodarstwie rodu Casiello, gdzie maszyny nie mają wstępu. Oliwki zbiera się ręcznie za pomocą specjalnego grzebienia. Nikt się nie spieszy i nie pogania. Zupełnie inaczej niż na gospodarstwach przemysłowych, gdzie zarobku szukają głównie przybysze z Rumunii i Polski.
Po tak nietypowym, jak na podróż rowerem tygodniu (0 km na liczniku, którego nie mamy!!!) pojechaliśmy dalej wzdłuż wybrzeża Adriatyku do Ancony i Bari. Te dwa największe ośrodki miejskie po wschodniej stronie Włoskiego buta były dla nas przypomnieniem jak wygląda życie w mieście. Z samej definicji spokojnych wakacji i dla bezpieczeństwa, większość trasy pokonywaliśmy 3-rzędnymi drogami, bez zgiełku i ryku aut. Dla nas wizyty w miastach oprócz podziwiania walorów turystycznych (niepowtarzalna włoska architektura miejska i wielkomiejski włoski harmider) były po prostu walką o swoje 80 cm na drodze. Brak ścieżek i chaos na drodze skutecznie odbierały przyjemność jeżdżenia rowerem po mieście.

Przed dotarciem nad brzeg Morza Jońskiego, doświadczyliśmy czegoś zupełnie dla nas niezrozumiałego. Mianowicie, zostaliśmy zaproszeni do uczestnictwa w męskiej imprezie degustacyjno-plotkarsko-muzyczno-tanecznej. Pewien Włoch o imieniu Pinuccio (były kolarz kadry narodowej) zaproponował nam nocleg u kolegi na starym gaju oliwnym. Przyjechaliśmy na miejsce i rozpakowaliśmy się w domku szykując do spania. Krótkie hasło „I’ll be back”, nie wróżyło jakieś szczególnej przygody. Kiedy po 3 godzinach tabun samochodów i ekipa około 30 panów przyjechała na imprezę, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Zastanawiało nas bardzo (żonę trochę mniej), gdzie są małżonki lub przedstawicielki płci pięknej??? Szybko wytłumaczono nam, że żony są na babskim wieczorze, a oni na męskim. Wszak one pochodzą z Wenus. Panowie byli nad wyraz zorganizowani. Od razu wzięli się do pracy zespołowej. Jedni nacinali kasztany, drudzy robili antipasti, trzeci mięso na grilla, jeszcze inni zabrali się po prostu do degustacji wina (to był nasz ulubiony pododdział). Po około 2 godzinach przygotowań zaczęła się biesiada. Właściciel gaju o imieniu Giuseppe zrobił nam niesamowitą niespodziankę rano. Zapukał do drzwi około 8 rano z pachnącymi bułeczkami i kawą prosto z miejscowej piekarni. Na słowo COLAZIONE!!! przez chwilę się bałem, że przespaliśmy cały dzień. Wszystko co dobre, szybko się kończy. Ruszyliśmy w stronę Morza Jońskiego. Po takich doświadczeniach Włochy nabrały dla nas innego wymiaru. Przez kolejny miesiąc, już nieco spokojniej i bez nerwów, gdy coś było zamknięte czy odwołane (jak na przykład poranek młodego widza w Rzymie). W końcu włoski styl życia to luz i zabawa życiem. Przynajmniej tak my to widzimy.
Etap Sycylię, Neapol i Rzym przejechaliśmy pociągiem, ze względu na trudności związane z tunelami i natężeniem ruchu drogowego. Szkoda. Jednak turystyka z dziećmi to przede wszystkim rozwaga i poczucie bezpieczeństwa. Nie chcieliśmy ryzykować kolizji czy wypadku. Do Polski wróciliśmy samolotem z Rzymu, a nasze rowery przyjechały TIRem, dzięki uprzejmości zupełnie obcego nam wtedy człowieka z Kołobrzegu, który zaoferował pomoc poprzez naszą stronę internetową.

Nie możemy się doczekać drugiego etapu. Ruszamy 8 kwietnia. Przygotowujemy sprzęt i cały czas planujemy trasę. Mamy do dyspozycji ponad 4 miesiące, bo powrót planujemy na połowę sierpnia. Jednego się nauczyliśmy. W podróżowaniu z dziećmi najważniejszym punktem orientacyjnym, docelowym i pośrednim jest plac zabaw. To tam dzieci mogą się pobawić z innymi dzieciakami i poznawać gry i zabawy, których nie ma w Polsce. Poza tym, my jako rodzice mamy chwilę dla siebie. Zabytki architektury czy sztuki, niestety, zwiedza się na takiej wyprawie pobieżnie. Jednak przebywanie z dzieciakami i żoną, na luzie, bez terminów i „nagłych spraw”, to na prawdę bajka. Podpowiadamy niezdecydowanym rodzicom. Nie ma się czego bać. Wystarczy wrzucić niższy bieg, zabrać butelkę na mleko, dwa pluszaki i w drogę!
![]() |
Ewa i Maciej Mężyńscy z Jankiem i Marianną
Mama plus tata oraz 3 letnia Marianna i 6 letni Janek. Jesteśmy belframi w I LO im. M. Kopernika w Kołobrzegu. Fascynuje nas odkrywanie świata na rowerze. Przez ostanie 13 lat podróżowaliśmy w duecie lub z młodzieżą licealną w ramach klubu turystycznego Żaba, który prowadzimy w naszej szkole. Odkąd na świat przyszły nasze dzieci wrzuciliśmy niższy bieg lecz z rowerów i podróży nie zrezygnowaliśmy. Do ekwipunku dodaliśmy dwa pluszaki i jedną butelkę na mleko. We wrześniu 2010 roku wybraliśmy się na siedmomiesięczną wyprawę rowerową po Europie, wykorzystując nasz ulubiony art. 186 Kodeksu Pracy. Więcej o wyprawie po Europie i innych rowerowych wyprawach z dziećmi na stronie: rowerowewakacje.pl
|
I jeszcze trochę zdjęć:


Rodzinnie pod latarnią morską w Kołobrzegu.
(c) Mały Podróżnik – www.malypodroznik.pl