Z T(r)olkiem wśród trolli (Norwegia)
Sposób na wakacje
Norwegia jako sposób na wakacje od dawna snuła się nam po wyobraźni. Osiem lat temu po raz pierwszy zobaczyliśmy jej krajobrazy, a właściwie samą górę – surowe klify pokryte podbiegunową roślinnością, zimne wody Morza Barentsa, a jednocześnie niesamowitą afirmację intensywności życia przyrody związaną z tym, że właśnie było lato. Dwudziestoczterogodzinny dzień oznaczał mnóstwo słońca, z czego korzystały ptaki wysiadujące tysiące jaj i każda najmarniejsza roślinka wypuszczająca kwiaty. Zauroczył nas panujący klimat i nastrój. Rozmawialiśmy o tym, żeby kiedyś wrócić i zobaczyć największe atrakcje – fiordy na zachodzie, lodowiec, Lofoty.
Wybierając cel tegorocznych wakacji z niespełna dwuletnim Tolkiem braliśmy pod uwagę różne opcje. Niestety odpadało mnóstwo miejsc ze względu na porę roku – musieliśmy pojechać w lato, a to oznaczało, że wyczekiwane przez nas m.in. Maroko, Etiopia, Portugalia są za gorące. Długa podróż samolotem do Australii czy Nowej Zelandii również budziła moje obawy – niby można i lata się z dziećmi na takie dystanse, ale wolałam uniknąć konieczności zapewnienia rozrywki dziecku w samolocie przez dwie doby lotu. To ostatecznie miały być wakacje, a nie szkoła przetrwania. A jak wiadomo w samolotach nie ma placu zabaw. No, chyba że dmuchany trap do ewakuacji w ramach zjeżdżalni.
Wtedy pomyśleliśmy o Norwegii. Europejski kraj, odpowiednia opieka medyczna dla dziecka „jakby co”, relatywnie blisko do domu, bezpiecznie. I nie ma szalonych upałów. O tym, że są komary, zimne noce, kosmiczne ceny jak z Emiratów Arabskich, duże odległości pomiędzy atrakcjami – o tym pomyśleliśmy później. W sumie – gdy już było za późno 😉
Z różnych względów namiot tradycyjny tym razem nie wchodził w grę. Nie chciałam czterech tygodni katować mojego wypadającego dysku spaniem na karimacie, poza tym jakoś intuicyjnie czułam, że rozbijanie i składanie namiotu w kraju, w którym deszcz pada z prawdziwym upodobaniem, nie poprawi mi humoru. Wtedy Michał spełnił swoje marzenie i zamówił dla nas namiot dachowy. Potem, gdziekolwiek byśmy nie stanęli budziliśmy zainteresowanie. Pewnie głównie dlatego, że stawaliśmy wśród Niemców podróżujących swoimi wyposażonymi na lux poziomie camperami ; ) Chociaż na kempingu w Oslo, gdzie było sporo zwykłych namiotów, Mrówek ze swoją nadbudówką został niekwestionowanym Misterem kempingu – cały wieczór po rozbiciu się widzieliśmy ludzi chodzących niby „na spacer” i dyskretnie (lub nie) robiących zdjęcia naszemu autu.
Ruszyliśmy przez Niemcy, Danię i Szwecję z nastawieniem, że być może po drodze coś zobaczymy. W rzeczywistości była to strata czasu – nie chcieliśmy zbaczać z autostrady, bo pchała nas myśl, żeby już dotrzeć do Norwegii i zacząć właściwe wakacje. Chociaż z drugiej strony, gdybyśmy wybrali przeprawę promową z Polski, nie zobaczylibyśmy wtedy mostów przez Bałtyk spinających Danię ze Szwecją. A było warto.
Potem ruszyliśmy w stronę fiordów. Czego się tam spodziewaliśmy? Zapierających dech krajobrazów, huczących wodospadów, próby zrozumienia jak potężną siłą jest lodowiec, który rzeźbił takie formacje, wyobrażenia sobie determinacji człowieka, żaby jednak się osiedlić w niesprzyjających warunkach, niezapomnianego rejsu i trolli. Wszystko to dostaliśmy. Byliśmy pod wrażeniem widoków, ogromu, skali. Parafrazując: to my jedliśmy fiordom z ręki.
Następny na liście był lodowiec. Nie udało nam się po nim pochodzić, ale przyrzekliśmy sobie, że jeśli kiedyś nadarzy się taka okazja, to na pewno wykupimy odpowiednią wycieczkę. Bo to co zobaczyliśmy jako „zwiastun” było niesamowite. Wszystkim polecamy wcześniej wizytę w muzeum lodowców w Fjaerland – osobiście nie byliśmy w stanie stamtąd wyjść zanim nie przeczytaliśmy każdej informacji i nie przeprowadziliśmy każdego doświadczenia. Potem zobaczyliśmy lodowiec na żywo, jeśli można tak powiedzieć. Mimo odległości, która nas dzieliła robił wrażenie. I kusił swoim pięknem, żeby podejść bliżej, zobaczyć więcej. A pisze to osoba, która wspinaczkę i śnieg lubi tylko trochę bardziej niż poniedziałek w pracy.
Podróżowanie dla nas ma niezmienną wadę – trzeba się decydować czy zobaczyć jak najwięcej, czy jak najgłębiej. Gdy gdzieś jedziemy, to jesteśmy zaniepokojeni, że coś przegapimy, że już nie będziemy mieli szansy drugi raz być w danym miejscu i zobaczyć, więc staramy się zwykle wykorzystać maksymalnie pobyt w nowym miejscu. Ale powoli czujemy, że musimy nauczyć się też umiejętności zwalniania i doceniania tego, co właśnie nam się przytrafia. Odwieczny dylemat: jakość czy ilość. A odpowiedź naprawdę nie jest łatwa. Tak więc Norwegia zdecydowanie poszła w ilość. Choć mam nadzieję, a wspomnienia mnie w tym utwierdzają, że jednak nie było tak źle z jakością spędzonego tam czasu. Chłonęliśmy widoki, dowiedzieliśmy się wielu nowych ciekawostek, przeżyliśmy sporo przygód, wszyliśmy nowe wzory i obrazy do naszego rodzinnego patchworka.
Pędząc na północ, przekraczając koło podbiegunowe dotarliśmy na Lofoty. I każdego gorąco do tego namawiamy. Skaliste wyspy z plażami wysypanymi białym piaskiem obmywanym turkusowymi wodami – brzmi jak z prospektu, prawda? Ale tak tam było. Oczywiście, gdy nie padało. Na Lofotach spędziliśmy prawie tydzień, a można było o wiele dłużej. Po pierwsze – to świetne miejsce właśnie do stanięcia i cieszenia się chwilą. Sporo kempingów, mnóstwo pięknie usytuowanych miejsc do stanięcia „na dziko”. Do tego dzień polarny, czyli wieczne słońce. Po drugie – nawet jak nie jest się znawcą sztuki, to na pewno można się zachwycić choć częścią ulokowanych tu pracowni artystycznych, w których powstają obrazy, grafiki, ceramika ozdobna, niezwykłe szklane cuda, naczynia, biżuteria. Po trzecie sporo tu atrakcji – od ciekawych muzeów sztokfisza i rybołówstwa, przez możliwość stania się Wikingiem, do ekorejsów na wieloryby. Gdyby ktoś się nas spytał, co zobaczyć w Norwegii, gdy się ma tylko tydzień urlopu, bez wahania skierowalibyśmy go na te wyspy.
Ala Rasz i Michał Kułakowski
Ala Rasz i Michał Kułakowski z Tolkiem
Swoją pierwszą podróż Tolek odbył jak miał pięć godzin (ze szpitala do domu). Potem w wieku dwóch i pół tygodnia pojechał z nami (rodzicami) z Warszawy do Krakowa, gdzie zakochał się w atmosferze przytulnych restauracji i ukrytych knajpek. Oczywiście nie odpuścił też nostalgicznej dla nas wycieczki na Wawel i Kazimierz. A potem rozkręcaliśmy się coraz bardziej – Świnoujście i cała wyspa Uznam, Wielka Brytania, Gdańsk, Białowieża, Berlin, Barcelona. Po tych relatywnie krótkich wyjazdach w końcu odważyliśmy się na wyprawę o większym kalibrze – czterotygodniową podróż dookoła Bałtyku z namiotem dachowym. Rok 2014 to czteromiesięczna (już w czwórkę!) wyprawa do Australii. Zapraszamy na naszego bloga – www.wloczykije.info |
(c) Mały Podróżnik – www.malypodroznik.pl