Smoki i Smoczki – AZJA 2007 – FOTOBLOG cz. 2
Smoki i smoczki – Birma, Tajlandia, Kambodża – AZJA 2007
13.02.2007 – 08.04.2007
Birmańskie peregrynacje
Pozdrowienia z Rangunu!
Wrocilismy wyjatkowo wczesnie do hotelu z dziecmi, ktore wyszalaly sie na Khoa San Road wiec nawet bezbolesnie wstalismy o czwartej rano by spakowac sie i zlapac taxi na lotnisko. Tu Bangkok nas zaskoczyl bo o piatej rano jechalismy 100km/h i nie bylo zadnego korka – dojazd do lotniska w 35 minut – niesamowite….
Odprawa blyskawiczna, super mila obsluga, ktora na widok Stasia i Michalka przepuscila nas stanowiskiem dla dyplomatow! Personel Air Asia tez mily i zyczliwy wiec bez problemu do samolotu i ajta….
Piloci jak tylko zlapali wlasciwy pulap to tak dali gazu, ze dolecielismy pol godziny przed czasem.
Rangun powital nas tak jak Ania kiedys pisala – pustym portem lotniczym – mimo, ze to nowy port to pustki te same – bylismy jedynym samolotem jaki wyladowal. Na lotnisku czekal na nas pan Ohn Thein i samochod – pojechalismy znalezc m-ce w hotelu. Nie bylo to latwe bo w znajomych hotelach miejsc nie bylo – to przeciez Chinski Nowy Rok, wiec turystow najechalo sie calkiem sporo. Ale hoteli dostatek, wiec dwie ulice dalej znalazl sie sympatyczny hotelik. Zakwaterowanie, ustalenie programu na caly miesiac z kierowca i jestesmy w centrum gdzie dziala od niedawna internet. Za chwile postanowimy co dalej ale pewnie zasiadziemy gdzies w miejscu z przewiewem aby przeczekac najgorsze dwie – trzy poludniowe godziny.
Rangun po Bangkoku to cofniecie sie w czasie o kilkadziesiat lat. Architektura kolonialna niesamowita chociaz smutek wielki jak widzi sie w jakim stanie sa fasady. Oczywiscie niektore sa odrestaurowane, ale niektore sie sypia strasznie….
No to na razie tyle – pozdrawiamy serdecznie z Rangunu….
Napisano: 18 Feb 2007
RANGUN CHINSKI NOWY ROK cd…
Witajcie ponownie z Rangunu!!!
Jak pisalismy wczesniej wszystko co wiaze sie z Chinskim Nowym Rokiem tj. fajerwerkami, muzyka, petardami, paradami w China Town jest poswiecone uczczeniu drugich urodzin Michalka… 😉
Wrocilismy do hotelu i nasz bohater zgasl na czas jakis. Zostawilismy go w wozku przy recepcji i wrzask po obudzeniu byl taki wielki, ze nawet nie musial nikt nas (zgodnie z umowa) powiadamiac ze Michalek sie obudzil.
Skoro wrocil do swiadomosci to postanowilismy dalej celebrowac jego urodziny i poszlismy doslownie dwie ulice dalej od naszego hotelu do centrum rangunskiego China Town. Nie jest tak kolorowe i chinskie jak to w Bangkoku, ale za to kameralne i pozwalajace lepiej poznac miejscowe zwyczaje.
Karmilismy smoka (zielonymi papierkami z podobizna jakiegos goscia z USA 😉 ) co spotkalo sie z radoscia nie tylko smoka wiec i my bylismy czestowani chinskimi slodyczami….
Ufff… Troche przygluchlismy po tym obchodzie ale zabawa byla wspaniala i spotkalismy naprawde wiele bardzo sympatycznych ludzi…
Malo jest miejsc gdzie ludzie widzac Cie po pierwsze sie usmiechaja i sa ot tak zwyczajnie zyczliwi – nawet jak wiedza, ze nie zamienia z Toba nawet slowa to promieniuja zyczliwoscia….
No dobrze, ale to bylo po poludniu, chociaz piszemy o tym na poczatku bo to kulminacja dnia – co bylo wczesniej?
Po rozstaniu sie z naszym kierowca i przewodnikiem poszlismy cos zjesc – przeciez dzien zaczal sie dla nas o 4.00 rano a w samolocie nic nie dawali do jedzenia….
Trafilismy do miejscowego fastfoodu gdzie po zamowieniu potrawy „x” ma sie dodyspozycji kelnerow, ktorzy w dowolnych ilosciach dodaja nam na skinienie ryzu i roznych sosow. Oczywiscie w cenie potrawy, czyli tam gdzie dostawalismy marna czarke ryzu tutaj czekala na nas cala wielka micha gdybysmy tylko chcieli i dali rade….
Napojeni i najedzeni spedzilismy sporo czasu w Pagodzie Sule, ktora jest jedna z glownych w Rangunie obok Szwedagon natomiast jest „nasza” bo mieszkamy obok wiec trudno jej nie odwiedzic. Michalek jako straznik plomieni i kadzidelek wzbudzil ogolna radosc, chociaz pilnowalismy go by nie porwal darow w postaci mandarynek i ananasow….;-)
Acha! Michalek Zdumiewa nas swoim obyciem i talentami do znalezienia sie w danej sytuacji. Pije chinska zielona gorzka herbate i nawet sie nie skrzywi, macha paleczkami nawijajac makaron tak, ze chinczycy z podziwem kiwaja glowami,…. jestesmy zaskoczeni jak latwo nawiazuje kontakt w tak zupelnie roznym srodowisku i jak latwo sie uczy…..
Ok! Na koniec zachod slonca…. Oczywiscie „nasza” swiatynia Sule o zmierzchu…
Pozdrawiamy wszystkich serdecznie i do jutra…..
Azja 2007 Team…. 😉
Napisano: 18 Feb 2007
Pozdrowienia z Kalaw!!!
To na szybko bo mamy modemowe polaczenie o strasznej jakosci!
Oczywiscie wszystko jest OK!
Jutro Pindaya Lake i groty z tysiacami posagow Buddow a potem dwudniowy treking nad jezioro Inle.
Pozdrawiamy serdecznie!!!
Napisano: 21 Feb 2007
Rangun dzien ostatni i droga do Kalaw….
W Rangunie ostatni dzien spedzamy razem z 2 ekipa: Agata, Zbyszek, Janusz i Maciek. Odwiedzamy cos co jest w Birmie jak nasza Czestochowa czyli Pagode Szwedagon. Potem Pagoda Sule (ta „nasza”) i troche jeszcze chinskiej dzielnicy. Dzien konczymy w Okinawa Restaurant fajna kolecja i wracamy do hotelu bo rano wyjazd.
Mamy dwa dni jazdy do Kalaw. Pierwszy dzien super bo droga calkiem OK i sporo zwiedzania. Super klimmaty – okolica rolnicza wiec mozemy obserwowac zwykle zycie jakie toczy sie w wioskach i miasteczkach.
Docieramy do Bago – tu sporo atrakcji:
– pagoda z 4 ogromnymi posagami Buddow Kyaik Pun Paya- posagi odpoczywajacych Buddow (ten wlasciwy z Bago i …. nowy….
– Snake Pagoda gdzie dostajemy blogoslawienstwo pomyslnosci od ponad stuletnigo pytona.
Michalek oczarowal mnicha i walili razem w gong.
Drugi dzien jazdy to juz mocne doswiadczenia bo jedziemy przez gory kamienista droga ponad 8 godzin. Latwo nie bylo, ale chlopaki zniosly to znakomicie wiele drogi zwyczajnie przesypiajac, asekurowani przez nas przed upadkiem z fotela. Droga miliona zakretow z ktorej to sie pamieta najbardziej to smak kurzu, lomot zawieszenia na kamieniach i czerwony kolor laterytu.
W Kalaw mamy super hotel ale to moze mniej wazne bo trafiamy do Sam’s Family Restaurant’s gdzie wszyscy pamietaja Anie wiec przyjecie mamy bardzo serdeczne – przyjechala kochana, dawno nie widziana rodzina….
Siedzimy w ich knapce bardzo dlugo a jutro mamy troche wolniejszy dzien. Jedziemy z cala ekipa, czyli nadal w dwa samnochody na objazd okolicy z tego najwieksza atrakcja to Pindaya Lake i groty z tysiacami posagow.
Jutro odpoczynek a pojutrze wyjscie na dwudniowy treking. Znowu bedzie prowadzic nas Tunti – przewodnik Ani z poprzedniego trekingu. Zapowiada sie znakomicie….
Pozdrawiamy serdecznie i nastepne laczenie pewnie z MANDALAY gdzie moze uda sie wrzucic nawet troche zdjec….
Modemowo bzzzzzzz……ssssssffgffufgjf…..
Pozdrawiamy – Azja 2007
PS. Michalek ma nowe doswiadczenie kulinarne – swierszcze w ciescie – pyszne – jadl az sie mu uszka trzesly……
Napisano: 21 Feb 2007
Dwa dni trekingu i…. witajcie znad jeziora INLE!!!
Co sie dzialo przez ostatnie dni kiedy nie mielismy kontakty z cywilizacja?
Pierwszego dnia z Kalaw pojechalismy w dwa samochody do Pindaya zobaczyc jaskinie z tysiacami posagow Buddy. Aby sie do tego przygotowac odwiedzilismy podobne chociaz mniejsze jaskinie w Kalaw. Zrobily na nas wrazenie a miedzy stupami na zewnatrz bylo swietne miejsce do pamiatkowego zdjecia obu naszych grup. Tego dnia mielismy sie rozjechac. Jaskinie Pindaya robia ogromne wrazenie. Po pierwsze same jaskinie sa ogromne – maja ok 30 m wysokosci. Dostepny jest dlugi ciag jaskin, w ktorych jest ponad 8000 posagow Buddy z roznych materialow, roznej wielkosci. Sa tez calkiem spore stupy.
Trudno opuscic to magiczne miejsce. No ale coz czas troche goni – jedziemy do wsi na obiad i wracamy nadal razem w kierunku Kalaw. W ladnym widokowo miejscu postoj na zjedzenie pozegnalnego arbuza (ok. 10kg) i nadszedl czas pozegnan. My wracamy do Kalaw a Agata, Zbyszek, Janusz i Maciek jada do Mandalay.
Dzien kolejny zaczynamy wczesnie bo czas na dwudniowy treking nad jez. Inle.
Tu tak naprawde sie zaczyna treking – SAM’s Restaurant w Kalaw – i glowa rodziny ze Stasiem….
Biedny Stas bedzie musial sie rozstac z nowa znajomoscia….
Podjezdzamy do Lamine wypakowujemy rzeczy i w towarzystkie Tunti (bardzo sympatycznego przewodnika Ani a poprzedniego treku), kucharza i tragarza ruszamu na szlak.
Tunti i Stas
Mama na szlaku.
Tata na szlaku.
O tato! Mam cień!
Pierwszy dzien trekingu bardzo fajny. Pomimo sakramenckiego upalu wieje ozywczy wiatr wiec idzie sie calkiem fajnie.
Obiad jemy w wiosce w jednej z chat. Stanowimy niezla atrakcje a tak naprawde to sensacje wzbudzaja Michalek i Stas. Od razu maja ze dwadziedziescia kolegow i kolezanek – bawia sie znakomicie…..
Michas…
Michalek wybral sie na samotne zwiedzanie wioski…. ale tata ma teleobiektyw… 😉
Ostatnia przełęcz przed noclegiem.
Nocujemy w klasztorze w malej wiosce. Klasztor spory ale biedny cos jak nasze drewniane kosciolki w gorskich terenach. Jest tylko dwoch mnichow – przelozony majacy ok 75 lat, jego asystent i kilku malych mniszkow w nowicjacie.
No wlasnie mniszkowie….
Kolacja w klasztorze.
Nasze miejsce do spania
W ciagu godziny od zachodu slonca temparatura spada prawie o 30 stopni. W dzien w dolinkach bylo prawie 40 stopni w nocy jest tylko 10. Rozumiemy dlaczego nasi przewodnicy ustawili przed mata kazdego dwie koldry i trzy koce. W sumie i tak nie jest zle bo dwa tygodnie wczesniej w nocy bylo 0 stopni i szron pokryl trawy. Gory to sa gory i wymagaja szacunku.
Poranne spotkanie z mieszkancami wioski
Drugi dzien treku to wejscie w pieklo. Przed dojsciem na nocleg pokonalismy bariere skalna, ktora odciela nas od ozywczego wiatru. Nie przeszkadzalo nam to bo slonce zachodzilo i bylo chlodno ale dzis… pieklo…
Patrz Pani – jakie to cuda oni w tej Juropie wymyslaja!?
Kolejna przełączka
Niestety nie mozemy zrobic przerwy na najbardziej goracy czas dnia bo idziemy nad jezioro gdzie czeka na nas łódź.
Drzewa umiera z pragnienia – my idziemy dalej…
Najbardziej cierpi Michalek przyzwyczajony do ciaglego biegania nosilki traktuje jak wiezienie. Zatrzymujemy sie co godzine dajac mu okazje do odkrywania co w trawie i bambusach piszczy….
No wlasnie co widzimy dookola. Ziemia czerwona, w dolinkach jary o pionowych scianach glebokie nawet u poczatku na 4 – 6 metrow. Tu sie nie da isc na skroty, trzeba znac wszystkie sciezki i mostki. Z roslinnosci zwracaja uwage agawy i kaktusy takie w miniatury stylu meksykanskiego. Z drzew sosny wypisz wymaluj jak nasze wejmutki w parkach o bardzo dlugich, soczyscie zielonych iglach no i kepy bambusow. Zawsze myslelismy, ze na tak suchej spalonej ziemi bambusy nie dadza rady wyrosnac a tu prosze…. co krok piekna kepa bambusow.
W wielu miejscach widac dymy albo wypalanych zarosli, albo efekt nawozenia pol. Pola sa wszedzie. Kazde bardziej sensowne miejsce do uprawy czegokolwiek stajaja sie mieszkancy zagospodarowac. W dolinkach malutkie pola ryzowe, wyzej zboze.
W trakcie trekingu przechodzimy przez kilka wiosek. W jednej z nich w tradycyjnym domu na palach z drewna, bambusa i mat jako sciany jemy obiad.
Jak treking znosza dzieci? – znakomicie.
Po pierwsze Stas jest niekwestionowanym liderem w kategorii najmlodsze dziecko na treku.
Nikt nie pamieta obu majacy 6 miesiecy dzielny podroznik wedrowal tutaj. Po chwili okazuje sie, ze Michalek jest tez najmlodszy w swojej kategorii. Stas kolysany krokami mamy glownie spi. Nie jest prawda, ze chusta jest za ciepla poniewaz jest tu bardzo suche powietrze i nie oblepiajacej duchoty jak np w Bangkoku. Z Michalkiem musimy walczyc bo nie znosi czapki i kremowania. Nosilki wzbogacilismy o rozlozysta konstrukcje z bambusa na ktorej rozwiesilismy pareo. Kiedy siadamy na odpoczynek Michalek biega dookola az
oczy bola od patrzenia na jego energie.
Najgorsze jest zejscie do jeziora Inle. Prowadzi kamienistym dnem wyschnietego potoku. Taki tatrzanski mordospad po kamieniach. Musimy na krotkim odcinku spasc kilkaset metrow w dol. Latwo nie jest. Marzymy o piekle – tam musi byc chlodniej. Najgorzej oczywiscie ma Michalek w nosilkach, ale zejscie takie, ze nie da sie puscic go samego. Na rowninie biore go na reke i tak dochodzimy do wsi. Ostatnie pol godziny mile bo w zaroslach bambusow. No i wies zawieszona miedzy ladem a jeziorem. Inle jest specyficzne. Zarasta,
ale wiele z tego to dzialalnosc czlowieka. Sa tu plywajace pola nawozone wodorostami, odchodami wolow i czym sie da. Aby pole nie odplynelo jest zakotwiczone palami z bambusa. Na wiekszym kanale czeka na nas lodz. Siadamy, dostajemy makaron i warzywkami i prazonymi fistaszkami – zaczyna gdakac diesel – plyniemy…
I juz na jeziorze – za godzine hotel, prysznic, zimne piwo…..
Podsumowujac trek najbardziej dal sie nam a nie dzieciom we znaki.
Ania bolace gardlo, Krzys gardlo i pecherze (sprzet foto+nosilki+temperatura ziemi), Ola temperatura od roznicy dzien-noc… ale wszystko szybko mija i dzis juz jest ok. Klopoty z gardlem to efekt straszliwie suchego powietrza w gorach.
Plyniemy do Nyaungshwe – to takie tutejsze Mikolajki. Tam jest nasz samochod i hotel.
Musimy przeplynac wzdluz prawie cale jezioro majace wymiary ok 22 na 11 km. Michalek wreszcie szczesliwy – lodz, woda, wiatr to jest to lubi….
W Nyaungshwe czeka nas nasz samochod. Idziemy do baru sie dopoic i pozegnac z naszymi gorskimi przewodnikami po gorach….. Jak dobrze pojdzie to spotkamy sie jeszcze z rodzina Sam’a za trzy dni – mamy od nich prywatne zaproszenie – traktuja nas jak rodzine…
Po przyjechaniu do hotelu w Nyaungshwe i rozpakowaniu okazalo sie, ze nie pradu. Gdacza generatory w hotelach i restauracjach. Internetu nie ma: no power no connection!
Kiedy pisze te slowa jest po 11.00 nastepnego dnia i dopiera prad sie pojawil.
Po poludniu jedziemy do Kaku – miejsca gdzie jest ok. 2000 stup. Jutro caly dzien plywamy po jeziorze.
To na razie tyle – wszystko OK! Postaramy napisac cos wieczorem jak bedzie prad.
Pozdrowienia
Ekipka Azja 2007
Napisano: 25 Feb 2007
Wrocilismy z Kakku…
Dzis byl dzien latwiejszy. Do poludnia robilismy porzadki w plecakach, pranie (Czyli przekazanie obsludze hotelu worka z brudnymi rzeczami – rewelacja, za jedyne 50 gr od sztuki, dzieciece ubranka znizka!). Pojechalismy do Kakku tylko 5 godzin jazdy i dwie godziny zwiedzania. Miejsce swiete dla ludu Pa-O a innych zachwyca architektura i atmosfera. Na malej przestrzeni wznosi sie do nieba ponad 2000 stop. Kazda inna, bogato rzezbiona a pomiedzy nimi dwie ogromne ze najswietszymi posagami Buddow.
Kakku – wrażenie robi niesamowite ten „labirynt”…
Mnisi oczywiscie zainteresowali sie naszymi malymi podroznikami
Dzien zakonczylismy w Pancake Kingdom – qltowej restauracji lub raczej nalesnikarni dzialajacej pod haslem: Masz dosc ryzu? Przyjdz na nalesniki! Co prawda rano Michas zrobil tam gigantyczna awanture pt „niewyspalem sie i mam 2 latka wiec musze zobaczyc co mi sie uda na was wymusic”, wiec mielismy obawy jak bedzie wieczorem, ale odkrycie slodkiego syropu bardzo porawilo humor Michalka, ktory siorbal go przez slomke i na pytanie o dolewke odpowiadal gromkim „Taaak!”
Mila odmiana od ryzu….
Ciasiu! Moze nie zepsuty, moze nie ma benzyny?!
Wątek egzystencjalny: primo w swiatyni byla metalowa swinka i aby miec w zyciu szczescie trzeba bylo trafic pieniazkiem w ogon. Hm, nam sie nie udalo… Moze dlatego chlopaki byly dzis bardziej marudne?
Watek zyciowy: jako ze temperatury tutaj masakryczne od czasu do czasu zdejmuejmy chlopakom pieluchy i wtedy dowiadujemy sie jak placza dzieci ktore maja mokro. No bo w pampersach mokro nigdy nie jest. Mielismy plan aby nauczyc Michasia sikac po doroslemu, ale niestety porazka. Dziecie leje gdzie popadnie i nic mu nie przeszkadza. Na mocniejsze akcenty wypadajace nogawka tez nie zwraca uwagi. No coz, zycie na wyprawie jest znacznie bardziej interesujace niz pilnowanie co tam sie w dole dzieje… Mamy powaze obawy czy wystarczy nam zabranych z domu pieluszek jednorazowych. Na szczescie Stas ma zwyczaj sie tylko przesikiwac, wiec po prostu zmienamy mu kolejne spodenki – w tych temperaturach wszystko schnie w 10 minut.
A poza tym mamy powazne obawy, ze Michas wroci do kraju rozwydrzony niemozebnie, bo tutaj cokolwiek zrobi to sie wszyscy ciesza (nawet jak sie rzuca do gryzienia, choc tepimy to surowo!). Z tutejszymi dziecmi bawi sie, gania, rzuca pilki z bambusa i balony i rozstawia wszystkich po katach. Hm, w Polsce na placu zabaw taki numer nie przejdzie!
Za to Stas budzi powszechny entuzjazm swoim pozytywnym podejsciem do zycia. Notorycznie jak siadamy do jedzenia to wystarczy sie rozejrzec i natychmiast kilka osob chce go nosic i zabawiac (uwaga: glownie sa to faceci!) A Stas cieszy sie bo wszyscy go glaszcza, pokazuja lampki, dzwoneczki i nabiera przekonania, ze swiat go kocha.
W wioskach jego obecnosc wywolywala szalone zainteresowanie: do tego stopnia ze sie pytano czy on i Michas to blizniaki. No i co chwila ktos podchodzil, cmokal z niedowierzaniem, ze bialy niemowalk a prawie jak tutejszy tzn tez ma takie waleczki, paluszki i uszki. Ino ze dwa razy wiekszy niz tutejsze maluchy (to po tacie!).
pozdrawiamy i do kolejnych wiesci – jak prad i polaczenie pozwola!
klan Kobuskow na szlaku
Napisano: 25 Feb 2007
Inle i znowu w Kalaw – jutro Mandalay!!!
Co po Kakku? – dzien na jeziorze INLE!
Rano jedziemy na przystan i wsiadamy do spidbota.
Najpierw dlugi kanal i wyscigi z innymi lodziami, pozniej otwarta przestrzen jeziora. Z obu stron wysokie gory a patrzac wzdluz widok jak na pelnym morzu. Michalek na kolanie taty siedzacego na dziobie czuje sie jak Dziadek Kapitan Zeglugi Wielkiej chociaz w tym momencie tylko jeziorowej. Plyniemy do rybakow slynnych z wioslowania… noga. To nie dlatego, ze tak jest trudniej i to lubia tylko dlatego, ze maja wolne rece i moga obslugiwac sieci, lub kosz z bambusa pokryty siecia, ktory szybko opuszcza sie na dno, zaciska ja i wyciaga – w srodku szamocze sie dorodny okon. Moze nie okon, ale bardzo podobny…W odroznieniu od innych turystow nie zostawiamy rybaka samemu sobie z przeploszonymi rybami gdakaniem diesla, ale zadamy aby nasz sternik
podplynal do niego i dajemy mu pieniazki i zestaw prezentow. Jest bardzo zadowolony i…. zaskoczony…
Niestety ci, ktorzy rozslawili Inle i sa jedna z glownych atrakcji z turystow nie maja nic. Wiekszosc przybyszow poza ploszeniem ryb i robieniem im zdjec nic im nie daje.
Dalej plyniemy do wiosek na wyspach, palach,… no trudno powiedziec na czym bo wiele poletek to plywajace maty z bambusa, na nich wodorosty troche mulu i kup wola i…. mamy cudne zyzne pola zakotwiczone palami z bambusa.
Wsie to tez ciagle dodawanie ziemi, mulu, wodorostow w okolice chat.
Wiekszosc budynkow skromnych ale wiele tez zbudowanych pod turystow, calkiem sporych. Odwiedzamy miejscowe workszopy czyli manufakturki roznych zawodow. Poznajemy tajniki wytwarzania materialow z jedwabiu i lotosa rosnacego na jeziorze, odlewania cennych kruszcow i przerabiania na bizuterie, wyrobu papierosow…
Odwiedzmy tzw. plywajacy targ w Ywama czyli pic na wode Inle dla niemieckich emerytow. Taka cepeliada do szescianu. Robimy zdjecia i po 10 minutach odplywamy. Obiad tez jemy na wodzie czyli w restauracji na palach.
A nasze dzieci? Czekaja na koty klasztorne… Tak, tak… doplywamy do klasztoru ze skaczacymi kotami. Ja (Krzys) pije ze Stasiem chinska herbatke i robie zdjecia a Michas czuje sie tak wazny jak pan od pokazu skokow kotow. Biega od kota do kota, glaszcze, karmi orzeszkami lub prazona soja i jest absolutnie szczesliwy. Koty chyba poczuly, ze to bratnia dusza bo inaczej by go niezle podrapaly. Szczegolnie jeden, na ktorego Michas zrobil klasyczny pad. Kot byl bardziej plaski ale nawet zbytnio nie protestowal. Stas polozony metr od kota zaczal przyspieszona nauke raczkowania …-; Przelozony klasztoru byl niezle ubawiony wyczynami chlopakow i pomimo znudzenia turystami zaszczycil nas rozmowa… Klasztor to byla ostatnia atrakcja na jeziorze. Jeszcze godzina zeglugi i jestesmy w domu…. dzien sie konczy.
*** ZDJECIA Z INLE ***
*********************
Ruszamy na jezioro i plywac kanalami w wioskach na palach….
Michalek zaokretowal Misia….
W Klasztorze Skaczacych Kotow
Grunt to spokoj i chinska herbatka….
Naucze sie szybciej raczkowac i uda mi sie poglaskac kota!
Spotkanie na wodzie…
W wytwórni papierosów…
…jedwabnej manufakturze.
W wiosce na palach.
j.w.
Staś śpi – może go osłonić jeszcze parasolką.
Główna arteria komunikacyjna – Marszałkowska Lake.
Inle jest naprawde duże.
Kurs do hotelu i cała naprzód!
Dzisiaj wracamy do Kalaw ale… po drodze jest LAMINE!!!
Wioska jak wioska, ale dzis jest tu czas szczegolny. Ponad 130 dzieci wstepuje do nowicjatu. Skala przedsiewziecia jest taka jak procesja w Lowiczu. Chlopcy w przebraniach Siddarhy fantastycznie kolorowych, w makijazu jak od najlepszej kosmetyczki w Warszawie (ok. Paryzu) jada konno, dziewczeta (tym razem w znacznej mniejszosci) w lektykach. Wiek rozny od dzieci 3-4 letnich po kilkunastoletnie. Procesja super zorganizowana (sluzba porzadkowa z krotkofalowkami!) w zorganizowanym szyku: transparenty, orkiestra, dary ze srebra, dziewczeta z kwiatami, kolejna orkietra, chlopcy na koniach w malych orszakach (dwie osoby do prowadzenia konia, dwie kobiety z czarami z popkornem do sypania nowicjusza i ze dwie osoby z rodziny), dzwczeta z lektykach i cala reszta… W sumie na oko 1500 osob rozciagnietych na dwa kilometry. Nie liczymy tu balaganu wokol klasztoru. Stoisk z lodami, piciem i wszelka chinska tandeta w tym cieszace sie wielkim powodzeniem pistolety na kapiszony…. Obserwujemy wszystko co sie dzieje az do momentu kiedy
wewnatrz klasztoru zaczyna sie dlugie przedstawianie osob i darow…
Hmmm… nasza 1-komunia???
No to tyle sprawozdawczo ja (Krzys) a teraz Ania.
Ha – bo dla nas te dzieciaki i cala otoczka to byla glowna atrakcja, a dla nich najwiekszym wydarzeniem bylo zobaczenie bialego bobo. Stasia wlozylam do chusty i nosilam buzia do swiata, wiec wszyscy co chwila cmokali, glaskali go po nogach i w ogole budzil powszechna atrakcje. Nic dziwnego, bo nasz Sniezynek (alias Snow White) swoja jasna skora (kremowana co dnia maksymalnym filtrem) budzi powszechna sensacje. Nawet kilku kamerzystow nas sfilmowalo! No a potem gdy sie Stas zmeczyl to siadlam w kacie przy kobietach z wiosek (kazda z malcem na plecach) i zaczelam go karmic z biustu czym oczywiscie wzbudzilam powszechna wesolosc, bo pewnie pierwszy raz widzialy taka akcje! A Michas w tym czasie pod opieka naszego przewodnika chodzil nieprzytomny z wrazenia, bo i muzyka i kolorowo, i tyle dzieci. Ohn Thein wymysli prosty sposob by Michas szedl z nim – dal mu kijek do trzymania a sam mial jego drugi koniec. DZieki temu Michas poslusznie dreptal za nim i nawet sie nie dopytywal gdzie jest mama. Kiedy Stas w koncu zasnal pod zadaszeniem z bambusa polozylam go spac i wtedy otoczyl nas wianuszek kilkudziesieciu osob patrzacych na ta TV na zywo. Mam wrazenie, ze na naszych chlopakach te tlumy nie robia juz wrazenia!
Jutro czeka nas droga do Mandalay, gdzie bedziemy kilka dni w hotelu ET Guestouse i ponoc obok jest mozliwosc korzystania z internetu, wiec miejmy nadzieje moze sie uda nawet wrzucic troche zdjec!
usciski
Klan Kobuskow na szlaku
PS. Zdjec? Wrzucic? Na 16.8 Kbps? Ania zartuje…
Napisano: 27 Feb 2007
O jedzeniu i brudnych rekach…
Korzystajac z tego ze jest prad i byc moze bedzie polaczenie od razu
dwa slowa o zywieniu w tropikach. Stas – wiadomo, na biuscie wiec jest
absolutnie bez problemu. Za to Michas wcina ryz z warzywami co dzien i bardzo mu to smakuje. Polubil tez papaje (nazywa ja papala), pasjami wcina banany i mandarynki, no i arbuzy! Wielki arbuz kosztuje w granicach 3-5 zl wiec jak tu sobie go odmowic?
Fan arbuzow.
to nadazanie za myciem raczek Michasia. Prawde mowiac czesto nie
nadazamy i lapiemy sie w polowie posilku ze hm… cos ciemna warstwa na
dloniach zostala… Do picia zwykle wystarcza mu woda, ale czasem w
ramach atrakcji Krzys kupuje jakis napitek typu kolorowa woda niby na
licencji fanty 🙂 Michas polubil tez chinska herbatke – wlasciwie jest
to lekko zabarwiona woda. Poza tym sa tutaj herbatniki,
prazynki ziemniaczane oraz cala masa roznych slodyczy ktore ja omijam
szerokim lukiem, ale ktore i tak sie do pysia dostaja, jak dzis gdy
obsluga hotelu by zrobic mu przyjemnosc dala mu miejscowa landrynke.
Czuje ze po powrocie zrobimy badanie na pasozyty, choc jak do tej pory
(odpukac) chlopaki zadnych problemow zaladkowych nie maja. Za to
zjedzenie na raz calego ogorka (piekne, wielkie, cena ok 10 gr za szt)
skutkuje zwykle pelna pielucha… Na poczatku sporo sie naczytalismy o
odkazaniu, sparzaniu i innych dzialaniach uzdatniajacych jedzenie, ale
skonczylo sie na tym, ze co sie daje obieramy, a co sie obrac nie da to
jemy tylko gdy jest gotowane lub smazone albo pieczone. I jak dotad ten
system dziala, tzn. obywa sie bez zoladkowych sensacji.
Reszta watku zywieniowego w raporcie.
Pierwszy banan… z Birmy.
Birma jest cudowna jeszcze pod jednym wzgledem – nie trzeba dziecka zmuszac do jedzenia na komende. Jak Michalek nie ma ochoty jesc hotelowego sniadania bo jest np. jeszcze zaspany to wcale go nie zmuszamy. Wiemy, ze na 200 metrach ulicy mozemy pozniej kupic mu do jedzenia mnostwo pysznosci. A to pierozki, a to samosiki, a to kukurydza zapiekana w ciescie, a to szaszlyczki o owocach juz nie wspomne!
Pozdrawiamy.
Napisano: 27 Feb 2007
Podrawiamy z MANDALAY!
No i dotarlismy do Mandalay.
Droga z Kalaw do skrzyzowania, ktora juz raz pokonalismy, po raz drugi okazala sie straszna. Na krotkim odcinku spadamy serpentynami cos kolo 2 km w dol w straszliwym kurzu, po kamieniach – samochod wrecz placze i dziwimy sie, ze jeszcze nic sie nie urwalo. A pozniej pada rekord predkosci – 103 km/h na…. autostradzie. Autostrada ma prawdziwe rogatki do pobierania myta a pozniej…. hmmm… kawalek dobrze, a kawalek kiepsko…. No ale rekord padl.
Mandalay jak to Mandalay halasliwe, pelne kurzu i upalne. Poszlismy na lody do Nylon Ice Cream i teraz piszemy info ze zyjemy…. Pradu jak zwykle nie ma i wlasnie nam uruchomili generator by moc wyslac informacje. Serdeczne zyczenia urodzinowe dla Taty Kapitana!!! Na jez. Inle spiewalismy na te intencje cos o barylce rumu itd… 😉
Jutro z racji obrzydzenia do samochodu i jeszcze zwiekszonej odpornosci na wielkie miasto – zwiedzamy Mandalay. Jutro tez ustalimy co dalej…
Pozdrawiamy Klan Kobusow.
Napisano: 28 Feb 2007
Pierwszy i drugi dzien w Mandalay….
…no nie do konca dwa dni w tym strasznym miescie.
DZIEN PIERWSZY
Tego dnia postanowilismy, zbierajac sily do jazdy obowiazkowej po Mandalay, objechac jakies mile okolice. Wybor padl na Amarapure z jeziorem i legendarnym mostem U Beina – najdluzszym mostem z drewna teakowego na swiecie (1.2 km).
Ale zanim wyruszylismy na spacer mostem odwiedzilismy klasztor Maha Ganayon Kuaung. Mieszka tam grubo ponad 1000 mnichow. Rano mozna obserwowac przygotowanie ryzu na sniadanie w ogromnych kotlach no i samo sniadanie.
Michalek sprawdza czy ryz jest dobry!
Samo przejscie mnichow i wyposazenie ich we wszystkie dobra trwa ponad pol godziny –
Idziemy z mnichami…
pozniej zaczyna sie sniadanie spozywane w ciszy i z namaszczeniem. Jakze inni sa wycieczkowicze z Niemiec, Francji i Wloch szwargoczacy i przeciskajacy sie by zrobic zdjecie mnichom…
Potem spacer mostem i zwiedzamy swiatynie po drugiej stronie. Poniewaz trzeba do nich dojsc z 500 m wiec szczesliwie turysci masowi tu nie docieraja. Atmosfera zupelnie inna i mozemy spokojnie ogladac wspaniale malarstwo na scianach stupy.
Swiatynie na drugim brzegu.
Michalek odkryl swiatynne dwonki i wali w nie mlotkiem tak jakby mial conajmniej kilkunastoletnia praktyke w buddyzmie.
Wracamy przez most i poniewaz robi sie bardzo cieplo i swiatlo nie jest fajne do robienia zdjec jedziemy do kolejnej swiatyni – Snake Pagoda – Pagoda Wezy w Paleik. Sa trzy pytony w tym jeden bardzo aktywny spacerujacy sobie przez posag Buddy. I tu ciekawa sytuacja.
Birmanczycy robia sobie zdjecia z Budda i wezami, kiedy pojawia sie Stas zapominaja o pytonach i robia sobie zdjecia ze Stasie. My oczywiscie robimy zdjecia chlopakom z wezami chociaz jeden ma ochote polizac stope Stasia.
Wracamy w okolice mostu i ogladamy tanczacego slonia. Szczesliwie nie jest to wytresowany prawdziwy slon, ale przebranych za slonia dwoch birmanczykow. Jak oni wytrzymuja w takim upale w takim stroju to ja nie wiem. Michalek oprocz zainteresowania samym „sloniem” wieksza uwage skupil na przygrywajacym sloniowi zespole i w przerwie miedzy tancami dal koncert gry na bebnach.
Koncert – Michalek ma juz spora grupe fanow….
Pozniej szybki obiadek…
Michas! Ty tak nie ciagnij bo ja tez chce kokosa sprobowac!
Na godzine 17.00 wracamy na most i dzielimy sie – Ania idzie na most ze Stasiem a Ja, Ola i Michas wynajmujemy lodz i bedziemy robic zdjecia z wody.
Ania ze Stasiem na moscie – jeszcze rano!
Nasz maly Budda!
DZIEN DRUGI
Oooo! Buddo!!! Mandalay!
Zaczynamy od czegos co natchnie nas sila na dalsza czesc dnia Mahamuni Paya.
Juz z daleka slychac gdzie jest Michalek ;-)!
Kolejne ze swietych miesce w Birmie. Tu znajduje sie posag Buddy o wysokosci ok 4m, ktory od lat pokrywany jest przez wiernych platkami zlota. Jego warstwa ma juz 15 cm. Aby nie zniknely swiete ksztalty pod naklejanym zlotem jest sluzba, ktora bez przerwy uklepuje i ksztaltuje zloto na posagu Fragmenty cieniutkich platkow wiruja spadajac z podwyzszenia gdzie jest posag. Platki moga przyklejac tylko mezczyzni wiec biore Michalka i przeciskamy sie pod sam posag. Michas zafascynowany, patrzy sie wielkimi oczkami. W M.P. spedzamy czas do ok. pierwszej po poludniu i jedziemy po Wzgorze Mandalay.
Michalek znalazl kolejnego slonia na niby!
Do 17.00 odwiedzimy kolejne swiatynie. Najwieksze wrazenie robia dwie: Shwenandaw Kyaung – drewniana, rzezbiona tak misternie, ze w calosci trudno na czyms skupic wzrok. Tysiace detali, koronkowych zdobien tworzy te swiatynie. Wewnatrz drewno pokryte wtartym zlotem, ciemne, pelne odwiecznej modlitwy,…
Druga swiatynia to Kuthodaw Paya – z setkami stup, z ktorych kazda zawiera stelle z jedna z kart Tripitaki. Jakby kazdy chcial czytac dzielo przez 8 godzin dziennie to czytalby 450 dni – i to wszystko wykute w kamieniu i obudowane piekna architektura!
Stas z mnichem!
No i hotel, prysznic, internet i zaraz kolacja…
Jutro? Ucieczka na caly dzien z Mandalay do Pyin U Lwin….
No ale co bedzie jutro napiszemy jutro….
Pozdrawiamy serdecznie i buziaki od chlopakow
Klan Kobusow
Napisano: 02 Mar 2007
Pyin U Lwin i zęby Stasia.
Tadam!
Najwazniejszy news – Stasiowi sie pojawil pierwszy zab (znaczy w paszczy pierwszy zomb!) Stwierdzilam to dzis rano, gdy obgryzal mi paluszki 🙂 Na razie to taka malutka kreseczka na dole, ale juz jest! Nasz Stas definitywnie zaczyna byc doroslym bejbiskiem!
Dzis bylismy w Pyin U Lwin – gorskim miasteczku, gdzie dorozki wygladaja jak karoce i jest troszke zachowanej architektury kolonialnej Ale dla chlopakow najbardziej atrakcyjne byly wodospady w ktorych… mozna bylo sie kapac! No tak naprawde to oni sie plawili ponizej wodospadow, na plyciznie, i tak po prawdzie to nawet nie tyle plawili co Stas zamoczyl paluszki u nog, a Michas brodzil z patykiem i udala ze lapie ryby i przerzucal kamyki Taka aktywnosc turystyczna odpowiada im najbardziej Potem jeszcze chinska swiatynia (cudowny kicz i lekko skretyniale smoki przy wejsciu) i juz wracamy do Mandalay (2 godziny samochodem) Maluchy wykorzystaly ten czas na popoludniowa drzemke, wiec dotarli pelni energii.
Pelnia szczescia dwulatka: woda, patyk, kamien,…
O! A oni to sie chyba wody boja?!
Tato! Mam wrazenie, ze ktos sie skrada!
Na oko karoce sa duze, ale w praktyce ledwie tam sie
zmiescilismy o przeciskaniu sie w drzwiczkach nie wspomne…
A teraz dzien jak co dzien: Michas za wszelka cene usiluje cos rozlaczyc, wylaczyc, przelaczyc czym swego Tate doprowadza do rozpaczy, a Stas dal sie porwac. I tu wypada napisac, ze Birmanczycy rzadko widuja maluchy w bialym kolorze Nasz przewodnik przyznal sie, ze od 10 lat siedzi w biznesie turystycznym, ale nie slyszal by jakis bialy przyjechal z tak malymi dziecmi – najmlodze jakie widzial to tak z 5-6 lat mialy Wiec jak juz sie trafi takie biale bobo to wszyscy zaczynaja klaskac by zwrocic jego uwage, wyciagaja rece by go ponosic, usmiechaja sie, cmokaja, cwierkaja – slowem total balalajka show A Stas na to posyla swe szerokie usmiechy i w ogole mu nie przeszkadza, ze co jakis czas nosi go ktosi inny niz mama Co wiecej jak trafiamy do knajpki, to od razu wypatruje komu by tu dziecko sprzedac i mam pewnosc, ze on sie bedzie dobrze bawic, a ja spokojnie zjem. Jak mu sie zrobi smutno to od razu mi go przyniosa (tak jak teraz) wiec musze juz konczyc tego posta!
Usciski – jutro jedziemy do Mingunu i Sagaingu – znalezc klasztor w ktorym mieszkalam!
Pozdrawiamy
Kobuski objedzone po kolacji!
PS.
Michalek odkryl, ze mozna jesc z wielkiej michy ryz wielka lycha. Nie trzeba dodawac,
ze u Hindusa wszyscy sa zachwyceni jego apetytem
Napisano: 03 Mar 2007
Ciekawostki z Birmy – zasady ruchu drogowego…
Ania poszla z maluchami do hotelu a ja przerzucam backup’y zdjec wiec moze napisze cos z moich obserwacji..
1. W Birmie jest ruch prawostronno-srodkowy
Wyjasnienie: Prawnie prawostronny, ale kazdy ma ambicje jechac srodkiem
2. Jaki samochod nie moze wyjechac na droge? – Bez klaksonu
Wyjasnienie: Klakson sygnalizuje wiekszosc manewrow wiec bez niego wypadek gotowy
3 Wyprzedzanie.
Zblizamy sie do jadacego srodkiem np. motocyklisty na odleglosc ok 8 m i trabimy, potem na metr aby poczul cieplo naszego silnika na plecach i trabimy bardziej zdecydowanie. Kiedy zaczyna zjezdzac na bok mijamy go na ok 5 do 10 cm. Wtedy nie czuje on sie zle ze dal sie spedzic ze srodka drogi a my jedziemy dalej.
4. Pierwszenstwo ma bezwzglednie podjezdzajacy pod gore. Jest to naprawde przestrzegane!
5 Wlaczanie sie do ruchu z ul. podporzadkowanej – wyjechac do polowy i czekac kto nas ominie, a kto sie zlamie i przepusci.
6. Pierwszenstwo z reguly szybszy i wiekszy
7. Styl jazdy – radosny i szalenie precyzyjny. Nie widzielismy stluczki, lezacego motocyklisty czy podobnych zdarzen…
Wiekszosc motocykli to raczej takie motorowery i czesto na siodelku siedzi z tylu piekna dziewczyna oczywiscie bokiem z racji dlugiej spodnicy.
8 Po co kierowcy pomocnik – bo ruch jest prawostronny a wiele samochodow ma kierownice z tez prawej, wiec ktos przy wyprzedzaniu musi mowic czy mozna.
9. Jezeli podczas wyprzedzania wyprzedzany wlaczy LEWY kierunkowskaz – nie oznacza to tak jak w Polsce: Jestem baranem zapomnialem skrecic w lewo zaraz zajade ci droge, ale: wyprzedzaj smialo!!! Z przodu nic nie jedzie!
A jak wlaczy PRAWY – zapomnij o wyprzedzaniu!!!
Czego jest najwiecej przy drogach:
– knajpek (nawet takich na 1-2 stoliki)
– stacji benzynowych (kilkanascie butelek na polce i lejek do wlewania)
– stacji naprawy ogumienia
Wiemy dlaczego w Japonii powstaja tak niezawodne samochody – maja tu niezly poligon doswiadczalny. W ciezarowkach pierwsze miejsce ma Nissan Diesel w roznych odmianach a busy i osobowe i pickupy to glownie Toyota
My tez jezdzimy Toyota i jak na razie tylko jedna guma i akumulator.
Ciekaw jestem jak sprawdzilyby sie na drodze do Kalaw francuskie wynalazki samochodowe lub Fiaty – trzeba wyslac Toyote do zbierania odpadajacych czesci.
Te ciężarówki najbardziej mi sie podobaly!
W gorach jezdzimy 30-40 km/h, nasza max. to 103 km/h.
JAK ROBI SIE DROGE!
1. dowozi lepik, kamien, lamacz kamienia
2. ze wsi „organizuje” 20 – 30 kobiet
3. Jak trzeba zrywac stara nawierzchnie lub rozebrac most to robi sie to… mlotkami i meselkiem!!!
4 Uklada sie duze kamienie
5 Uklada sie na nie srednie kamienie
6 Kobiety przesiewaja najdrobniejsze a w tym czasie czesc z nich patrzy czy kamyki leza rowno – jak nie to do koszyka i w inne miejsce – i mozna na duze i srednie puscic walec.
7. Na poboczu plonie ognisko z beczka lepiku – nabieramy lepik do czegos takiego jak sito-pojemnik z otworami w rzedzie i lejemy lepik na kamienie
8. Sypemy malutkie, walec, lepik, malutkie, walec, lepik, malutkie..
I tak powstaje droga – kamienie zlepione lepikiem – glownie praca kobiet z pobliskiej wsi!
Powstaje droga a my czekamy na przejazd…
=====
No dobrze zobacze co z backupami zdjec i najwyzej postaram sie jeszcze cos jak nie dzis to pozniej dopisac.
Pozdrawiam
Krzysztof
Napisano: 03 Mar 2007
Mingun i Sagaing!!!
Dwa w jednym brzmi niezle.
Rano jestesmy na przystani, balagan straszny, statkow pelno, kupujemy bilety i okretujemy sie na najwiekszy ze statkow plynacych do Mingunu – dobry wybor a raczej szczescie bo Michalek ma gdzie biegac a wieksza zaloga na duzym statku chetnie opiekuje naszym Sniezynkiem-Zebatkiem, czyli Stasiem. Rejs szybki tylko ok 45 minut i jestesmy na rozpalonym sloncem piaszczystym brzegu. Kontrast miedzy statkiem a ladem straszny. No ale co robic – nam zwiedzac kazano wiec zwiedzamy.
Oczywiscie najbardziej nam sie podoba „Malbork” czyli najwiekszy stos poukladanych cegiel w Birmie. Ciekawy jest tez najwiekszy na swiecie caly bez pekniec dzwon (hmmm… a ten w Pekinie?). Potem obiad i wracajac na statek odwiedzamy szkole dla sierot gdzie zostawiamy co tez tam skromnie mamy. Rejs powrotny jest fajny bo Michalek zostal zamustrowany do zalogi i ma pelne rece roboty. Zaczal od czegos najgorszego czyli obslugi pompy wody z zezy (zenzy) a skonczyl na samodzielnym sterowaniu statkiem. Kapitanem byl Stas bo siedzial w sterowce i nic nie robil… 😉
Po powrocie jedziemy na popoludnie i wieczor w Sagaingu. Najpierw probujemy znalezc rikszarza Maung Htay, czyli Mountiego, o ktorym Ania opowiadala na pokazach slajdow i pisala w Podrozach. Niestety nie ma go, ale wrocimy na postoj riksz pozniej. Jedziemy do klasztoru gdzie Ania z Lucja mieszkaly i uczestniczyly w ceremonii nowicjatu (Lucja – pozdrawiamy!). Niestety Siostra Przelozona sprzed szesciu lat zmarla, ale obecna doskonale wszystko pamieta. Bardzo mile powitanie wielka radosc na widok dzieci i zaproszenie jutro na obiad poniewaz mamy zamiar wrocic do Sagaingu rano. No i wreszcie kolejna dobra wiadomosc – odnalazl sie Mounti – dowiedzial sie, ze ktos go szuka i czekal na nas Bardzo sympatyczny – oczywiscie pamieta, pozdrowienia dla Lucji. Spotykamy sie jutro na cos zimnego do picia ….
No to na razie tyle.
Ponizej powinno pojawic sie troche zdjec.
Rowniez we wczesniejszych postach z Birmu dorzucilem troche zdjec wiec zobaczcie co tam sie pojawilo
Pozdrawiamy – Ekipka Azjatycka 2007 – Klan Kobusow
Mingun
Mingun
Mingun
Pompujemy wode z zezy
Do Mandalay!
Sagaing – Matka Przelozona
Lucja – pozdrawiamy!
Rodzinne
Wzgorze Sagaing
Stas czaruje…
Michas zawsze znajdzie miejsce dla siebie!
No i na koniec – kolacja (kolejna) i micha Michasia na dobranoc!!!
Napisano: 04 Mar 2007
Sagaing i Awa (Inwa)
Rano jestesmy w Sagaingu. Mounti czeka na nas i postanawia zostac na dalsza czesc dnia naszym przewodnikiem.
Zwiedzamy klasztor, ktorego czesc znajduje sie w grotach pokrytych szesnastowiecznym malarstwem. Zwiedzanie jak z wieku XIX ze swiecami trzymanymi w dloniach naszych przewodnikow. Nasze diodowe latarki sa jakby troche nie na miejscu. Malarstwo wspaniale! Cieszymy sie, ze nie musimy biegac po Sagaing Hill w „programie obowiazkowym” a mozemy kornikowac i odkrywac mniej znane chociaz rownie ciekawe i cenne miejsca.
O 12.00 jestesmy w klasztorze. Siostra przelozona pozbyla sie calkiem pewnej oficjalnosci i zabawia Stasia klaskaniem, gruchaniem, gwizdaniem,…..
Obiad skromny, ale obfity i tu zaznacza sie hierarchia – najpierw jemy my z Siostra Przelozona, a dopiero potem „osoby towarzyszace” przy drugim stoliku czyli kierowca, przewodnik i Mounti.
Michalka najbardziej bawi przekladanie ryzu z miski do talerza wielka lyzka. Biega z nia wokol stolu i nie gubi nawet ziarenka.
Po obiecie skladamy ofiare na klasztor i dostajemy rodzinne blogoslawienstwo na dalsza droge. A droga prowadzi nas do najwiekszej stupy w okolicy. Ok. 10 km od centrum Sagaingu wznosi sie ogromna, biala, przysadzista – wyglada jak wytwor obcej cywilizacji. Nie ma w srodku zadnej wneki, nic….
No i czas na Awe. W odroznieniu od Sagaingu, zyjacego dziestatkami klasztorow tu wkraczamy w swiat przeszlosci.
Ta stolica przetrwala jako wspaniale ruiny i wies obslugujaca turystow.
Nasz samochod zostaje na wysokim brzegu doplywu Irawadi. Schodzimy wawozem do brzegu gdzie czeka na nas potezna lodz pelniaca funkcje promu.
Po przeplynieciu na drugi brzeg kilkanascie dwukolowych bryczek zaprzezonych w koniki.
Nasza bryczka.
Ruszamy na 7 km trase. Trzesie, kiwa, ale Michalek zachwycony. Kola sie kreca, kopyta stukaja – cos sie dzieje!!!
Jezdzimy od rium do ruin.
Wejscie do jednej ze swiatyn.
Wracamy do domu i… nic z tego, tym razem nie odpoczniemy, bo wieczorem idziemy na spektakl marionetek! Chlopaki zostaja odswietnie ubrani i spryskani offem – i bardzo dobrze, bo komary jak slonie, a slonie ze strachu sie pochowaly 🙂 Ale na nas nic nie siada. Spektakl fajny, choc muzykanci graja tak, jakby ciagneli koty za ogony i scigali sie ktory zagra glosniej. Michas oglada zafascynowany tance marionetek, za to Stas, hm, dobrze myslicie, juz po 3 tancu uznal, ze trzeba odpoczac od kultury i mimo straszliwej muzyki odplynal w sen…
Siasiu! Jak mozesz spac – tyle sie dzieje!
Sciskamy i piszemy zaraz dalej juz z Paganu!
Klan Kobuskow
Napisano: 06 Mar 2007
Birmanskie atrakcje dla dzieci!
Aaaaa….. wlasnie chyba zapomnielismy wiecej napisac, o Teatrze Kukielkowym w Mandalay. Ciagla namawiaja nas do kupienia jakiegos papeta a tu okazja aby zobaczyc co mozna takimi kukielkami wyczarowac.
No wiec mozna….. duzo….
Zalowalismy ze nie ma z nami Mariusza z Teatru Pod Orzelkiem (www.teatrlalek.pl) bo bylaby to dla Ciebie niezla inspiracja.
Ale moze spotkacie sie we Francji na jednym z festiwali.
Przedstawienie trwa ok. godziny. Najpierw wprowadzenie czyli co bedzie grane, przedstawienie kilkuosobowej tradycyjnej orkiestry birmanskiej, ktora ilustrowac bedzie spektakl i…. zaczyna sie….
Pani gra na harfie – no dobra, ale marionetki?
Druga odslona i….. Pani tanczy ze swiecami – gdzie te marionetki???!!!
Sa! W trzeciej odslonie mamy je!
Wrazenie ogromne – faktycznie mistrzowie potrafia z nimi wykonac doslownie wszystko – Michas zafascynowany a Stas…. zasnal….
To wyglada na niemozliwe bo siedzimy 2m od orkiestry grajacej z werwa i bardzo glosno a jednak…. Podroznik nawet maly a moze.
Napisano: 07 Mar 2007
Droga do Paganu!
Pobudka o 7, o 8 wyruszamy i ku naszemu zaskoczeniu juz 5 godzin pozniej jestemy pod Gora Popa – jest to samotna wielka skala wygladajaca jak rdzen wulkanu (to Krzys mi kazal tak napisac – wg mnie to jest gigantyczny kamien na gorze ktorego sa pagody). Po drodze nie robilismy postoju bo chlopaki sie dosc szybko pospali, wiec chcielismy to wykorzystac. Mt Popa to taka tutejsza Jasna Gora i poniewaz to swiete miejsce to w knajpkach brak piwa. Biedny Krzys! Skazany na wode wygladal naprawde malo budujaco! Wyjmujemy nosidelko dla Michasia i wyruszamy w gore. Hm, wysoko, nie wiem ile stopni, ale sie niezle mozna spocic. Dodatkowa atrakcja to dziesiatki malp ktore nam towarzysza i patrza czy sie nie zalapia na kukurydze albo inne dobra. Zreszta jak tylko podjechalismy to jedna zwedzila nam z samochodu banana (dobrze, ze nie aparat!). Michas podejscie znosi bardzo dzielnie bo fascynuja go malpki – mowimy mu ze to sa takie jak malpka Fiki Miki wiec tym bardziej mu sie podoba. Za to Stas wnoszony jest w szalu frontem do klienta i oczywiscie wszyscy po drodze go dotykaja, glaszcza, caluja slowem totalne zauroczenie otoczenia bialym bobo 🙂
Od razu przypominaja mi sie slowa piosenki z przedwojennego kabaretu: „panienki po nogach calowaly mnie zmyslowo, rencistka jedna rwala dla mnie zloty zab” – to najlepiej oddaje entuzjazm tutejszych ludzi dla naszego Stasia. A kiedy na gorze musze go dokarmic to choc zaszywam sie w najdalszy kat od razu mam spora widownie, w koncu malo kto tutaj ogladal bialego malucha przy biuscie! Michalek tez wzbudza entuzjazm uderzajac potezna palka w buddyjskie dzwony. Ale jego niezalezny charakter od razu daje sie poznac, gdy ktos chce go wziac na rece: od razu jest bicie, gryzienie i inne formy asertywnego zachowania. Nawet trudno nam go za to winic, bo przeciez nie kazdy musi lubic takie poufalosci. Jesli jednak widzi odpowiednie audytorium to posyla romantyczne spojrzenia przez rzesy, robi festiwal usmiechow, wzbudzajac duzo radosci, szczegolnie u plci pieknej.
I tutaj czas nadrugiego wielkiego newsa: Stasiowi pojawil sie drugi zabek na dole, czyli za chwile bedzie maly kasownik!
Po zejsciu na dol zajelo nam nieco ponad godzine dojechanie do Paganu gdzie bedziemy przez kolejnych 6 nocy. Jak dzieci pojda spac (marzenie!) to postaramy sie dodac troche foto i moze jeszcze cos napiszemy!
Usciski
Klan Kobuskow w Paganie
Napisano: 06 Mar 2007
Zdobylismy Gore Popa!!!
Nie nic wsppolnego z prawoslawiem – tylko taka swiesznie brzmiaca nazwa. Tak naprawde to powinna nazywac sie Gora Malp – to one tam rzadza.
Wczesniej o gorze wspominalismy (Bylo to po drodze z Mandalay do Paganu ) wiec teraz tylo zdjecia….
Znowu super sprawdzily sie nosilki – tak jak codziennie sprawdza sie fotelik samochodowy dla Stasia.
Sama Gora Popa naprawde warta zobaczenia i zdobycia – to takie jedno z magicznych miejsc w Birmie, ktore trzeba odwiedzic.
Pozdrawiamy
Napisano: 07 Mar 2007
Pierwszy dzien w Paganie i kilka refleksyji
O pagodach i o tym co widzimy to najlepiej napisze Krzys, ja tym razem korzystajac ze Michas spi, a Stas jest lulany w objeciach obslugi hotelu, napisze kilka moich uwag o podrozowaniu z dziecmi. Bo to jest bardzo roznie. Sa chwile, gdy czuje sie jakbym wygrala milion dolarow, mogac byc tutaj z chlopakami. Czuje sie taka dumna i szczesliwa ze jestesmy tu razem. W oczach zachodnich turystow widzimy cos jakby zazdrosc: ale fajna rodzinka, ale maja super zycie. Ale bywa tez zupelnie inaczej – gdy Michas ma kolejny ze swych kryzysow (bo jest zmeczony, niedospany, glodny, w zlym humorze – niepotrzebne skreslic) i zupelnie bez sensu stoi i wyje, i nijak uspokoic sie nie daje. I wtedy czasem mysle, czy aby na pewno to byl dobry pomysl, by byc tu razem (choc w domu przeciez kryzysy sa tez dosc czeste). A w oczach zachodnikch turystow widzimy cos jakby wyrzut: no i po cholere ciagaja to biedne dziecko w swiat.
Ale generalnie duzo czesciej jest nam razem po prostu super. I jedno wiem z cala pewnoscia: podrozowanie z 2 dzieci jest 4 razy trudniejsze niz z 1. Gdy jako towarzysza podrozy ma sie tylko niemowlaka – to wyprawa jest po prostu jak bajka. Spi wszedzie, cieszy sie zyciem i mlekiem mamy i w ogole jest wymarzonym partnerem. Gdy do tego dochodzi jeszcze dwulatek – hm, nikt nie obiecywal ze bedzie prosto. Najnowszy patent: nauczylismy sie prowadzic go „na patyku” czyli dostaje kijaszek w lapke, my bierzemy drugi koniec i przy odrobinie szczescia dziecko idzie tam gdzie chcemy 🙂
Przy dwulatku nalezy sie solidnie wyluzowac ze zwiedzaniem. W naszym przypadku wyglada to tak ze Krzys idzie robic foto, a ja zakladam oboz bazowy z dziecmi. Jak dzis na dziedzincu swiatyni Ananda. Najpierw obejrzelismy swiatelka przy posagu Buddy (dla Misia o niebo bardziej interesujace niz sam posag) a potem poszlismy na zewnatrz poszukac ladnego patyka. Przyszlo od razu kilkoro dzieci z mamami – mamy porwaly Stasia (wniebowzietego reakcjami jakie wzbudza), za to maluchy zlapaly z Misiem wspolny jezyk i biegaly dookola drzewa. A przy kolejnej swiatyni Stas spal w samochodzie, a Michas najpierw pukal patykiem w bambusowa kratke a potem dorwal sie do rowerow i dokladnie sprawdzal co sie w nich kreci.
Jeszcze dwa slowa o zywieniu. Mamy ze soba kaszki Nestle, na wypadek zatrucia, albo gdyby maluchom trzeba bylo juz zaczac podawac Malarone, ale jak do tej pory miejscowe jedzenie Michasiowi bardzo dobrze wchodzi. Stas wodzi straszliwie zawiedzionym i wyglodnialym wzrokiem za naszymi lyzkami, wiec powoli dostaje do obgryzania obrane jabluszko, banana, arbuza do possania i wtedy jest wniebowzziety. Za to na starszego czekaja takie atrakcje jak: herbatniki (typu petit beurre – do dostania wszedzie, cena ok 500 ks, czyli 1,50), smazone placki i pierozki (50 ks, czyli jakies 10 gr), obiady z warzywami i ryzem (w granicach pol dolara – do max poltora USD), jest tez pieczona kukurydza (50-100 ks czyli 10-20 gr) i cala masa owocow, ktore daje sie obrac. Zatem nawet jak bysmy sie na sniadanie w hotelu spoznili to Michatek z glodu nie padnie, bo wystarczy przejscc 100-200 m by cos mu dobrego kupic.
Pagan piekny i pelen turystow, ale o tym to juz nasz master guide napisze 🙂
Napisano: 07 Mar 2007
Pagan – piewsze przedpoludnie robocze….
W Paganie przyjelismy jasny rezim zwiedzania.
Wyjazd na wschod slonca lub o 8.00. wracamy do hotelu ok. 11.00 i odpoczywamy a do zwiedzania wracamy o 16.00.
W srodku dnia mozna najwyzej fotografowac we wnetrzach bo kurz i pionowe swiatlo nie daje zadnej nadziei na zrobienie sensownego zdjecia.
Dzis zaczelismy od najwiekszej atrakcji Swiatyni Ananda.
Wiekszos osob zachwyca sie Paganem z zewnatrz – szukaja najlepszych ujec sylwetek niezliczonych swiatyn, a ja mysle, ze oni nie wiedza co czynia.
Wystarczy wejsc do takiej swiatyni jak Ananda by zostac oczarowanym kunsztem dawnych mistrzow. Tu nie tylko warto sie przyjrzec najwiekszym rzezbom Buddy ale warto pochodzic po labiryncie swiatyni by odnalesc wsrod niezliczonych wnek z wizerunkami Buddy wlasnie te, ktora oswietlona jest tym jednym jedynym promieniem slonca. No i detale architektury z zewnatrz swiatyni. Jest wiele miejsc, gdzie autokary z turystami nie docieraja i nalezy wlasnie tam poszukac tego co nas zachwyci. No i detale – rzezby, plaskorzezby lub tylko (lub az) wspaniale przeplatajace sie faliste linie poszczegolnych tarasow swiatyni.
Odkryciem dzisiejszego dnia byla dla mnie malutka swiatynia, mijana przez setki turystow a jak sie okazalo szczegolnie warta odwiedzenia. Z zewnatrz moja uwage zwrocily slonie wygladajace z wnek, flankowane przez lwy w naroznikach natomiast wnetrze…..
We wnetrzu dwa posagi Buddy polezace, stykajace sie plecami – grupa niezwykla – a to wszystko w swiatyni bedacej ruina i identyfikowana tylko jako nr na mapie archeologicznej (2925).
W poszukiwaniu tajemnic Paganu.
Skoro dla nas niektore posagi wydaja sie ogromne to jakie wrazenie musza wywierac na Michalku, ktory schowalby sie miedzy powiekami Buddy.
Po poludniu….
A to napiszemy po kolacji – na razie koncentacja na obiedzie….. 😉
Pozdrawiamy
Jedna z naszych ulubionych restauracji na kolacje. W nocy swiatynia jest oswietlona.
Michas podziwia zachod slonca…
O pamietaniu podrozy przez dzieci
Jeden z czestych argumentow przeciwko podrozom z maluchami jest taki, ze przeciez one nic z tego nie beda pamietac. Mysle, ze jest tu podstawowy blad w naszym doroslym rozumowaniu. Dzieci zyja tu i teraz. Dla nich najwazniejsza jest ta chwila, jutro to abstrakcja a za rok mogloby byc rownie dobrze w przyszlym zyciu. Kiedy widze jak Stas cieszy sie ta miloscia jak go otacza wokol. ta zyczliwoscia jaka darza go tutaj wszyscy, to wiem, ze to wszsytko w nim zostaje i w jakis sposob wplywa na jego widzenie swiata, na niego. Michas zamiast edukacyjnych zabawek ma patyk i liscie. Dzieci wokol. Rodzicow ktorzy maja dla niego czas.
Jacys szaleni jezdza na rowerze po nocy!
Zmykam, bo Krzys ma jakies fotki do dodania a komputer tu tylko jeden 🙂
Anka – chwilowo wolna od dzieci 🙂
Napisano: 07 Mar 2007
Pagan – pierwszy wschod slonca
No i nadchodzi taki dzien w zyciu kazdego podroznika, ze trzeba sie zwlec wczesnie z lozka i obejrzec wschod slonca. Coz robic – nastawilismy budzik na 5 rano po czym zapakowalismy sprzet do auta i wrocilismy po spiacych chlopakow. Stas nawet nie zauwazyl ze sie cos zmienilo, za to Michas sie obudzil, zapytal „Tata?” i padl dalej spac. Pod swiatynia sie rozbudzil wiec go przelozylam do wozka i sobie troche pospacerowalismy, az w koncu usnal.
Wschody slonca sa tu piekne, ale nie o tej porze roku. Okolo szostej zrobilo sie jasno i tak do 6.40 jasnialo i jasnialo, a slonca ani widu. W koncu sie pojawila czerwona kula ale od razu wysoko nad horyzontem. Wraz z nia niczym duchy pojawily sie trzy balony z ktorych po oplaceniu jedynych 250 usd mozna ogladac wschod slonca nad Paganem. Zdaniem Krzysia fotograficznie uzasadnienia to nie ma bo swiatlo rano tak slabe, ze nic sie sensownego nie zrobi, i stwierdzil, ze gdyby to on lecial to ze zlosci by im wszystkie liny poobgryzal.
(Krzys: te balony to cudowny biznes – tak robic ludzi w balona! Za 250 USD maja krotki lot nad Paganem przy marnej widocznosci z duza szansa na ladowanie w/lub na drugim brzegi Irawadi. Wschod slonca to naprawde ciezkie wyzwanie. Siedzi sobie czlek 30m nad ziemia. Szczeka zebami bo wiaterek lodowaty jest. Nogi ma skotniale bo na bosaka – przeciez to swiatynia. Koszmar jakis…. No ale jest zawsze te 10 minut, ktore jest nagroda za cierpienie czekania….)
Ranki w Paganie na tyle rzeskie, zesmy Stasia jak sie juz obudzil ubrali w welurkowy spioszek z napisem „winter” i sniegowym balwankiem – cokolwiek egzotycznie to wygladalo…
Wnetrze jednej z mniej znanych swiatyn.
No to na razie tyle.
Teraz backupy zdjec i moze cos sie tu pojawi bo Michas byl dzis jak Indiana Jones….
Usciski!
Napisano: 08 Mar 2007
Reminiscencje: Michalek w wytworni parasolek
Kolezanka bedzie uczyc jak powstaja parasolki….
Napisano: 08 Mar 2007
Pagan – zachod kolejny….
Baaaardzo owocne popoludnie.
Znowu odwiedzilismy kilka ciekawych miejsc troche oddalonych od glownych szlakow turystycznych no i cos na co wlaza setki turystow kazdego dnia Shwe-san-daw Paya. Ze Szwesandala zeszlismy tylem kiedy od frontu szturmowaly dwa autokary turystow – i dobrze zrobilismy, bo o tej porze roku zdjecia najlepiej robic z…. ziemi. Slonce nie chowa sie za horyzontem, ale znika bedac calkiem wysoko nad nim. Traci na tym plastyka zdjecia, ale co tam…. Niech siedza, pstrykaja, my mamy za to latwiej….
Wczesniej Michalek bawil sie w odkrywanie tajemnic Paganu:
Szwesandal – Michalek! Uciekamy – turysci jada….
No i prosze jakie fajne miejsce do robienia zdjec i zabawy….
No to tyle na razie – idziemy na kolacje….
PA!
Napisano: 08 Mar 2007
Pagan dzien kolejny…. 9 marca?
Dzien podobny jeden do drugiego.
Ale tertaz juz pelna rutyna. Mapa Paganu w glowie, wszystkie drogi przejechane i wreszcie mozna sie rozsmakowywac w klimmatach a nie ganiac z jednej pagody na druga bez ladu i skladu bo czas i obowiazek nas goni. Naszym obowiazkiem i przejemnoscia jest zrobienie fajnych zdjec wiec odwiedzamy mniej znane miejsca i kornikujemy.
Rano po raz kolejny przekonujemy sie ze Pagan jest nie tylko cudowny z zewnatrz, ale ma wspaniale i dla wielu zupelnie nieodkryte wnetrza.
Po poludniu szukamy ciekawych ujez w roznych grupach swiatyn zatrzymujac sie samochodem i wedrujac polami miedzy swiatyniami az do zachodu slonca.
No i to tyle – Ania ma cos napisac o chlopakach, ktorzy naprawde staja sie starymi rutyniarzami w podrozy.
Oczywiscie zdjecia sa nizej…
Pozdrawiamy
Rano odkrywamy, ze bedzie tu fajnie po poludniu
Stas zachwycony trenujac chodzenie doslownie na tysiacu lat historii
Wreszcie fotografia jaka lubimy – zabieramy sporo sprzetu, nie spieszymy sie…. to jest to!!!
Napisano: 09 Mar 2007
Pagan 10 marca…..
O rany jak ten czas leci….
Dalej kornikujemy… szerokim lukiem omijamy to co znane, oklepane, odwiedzane przez xxxx turystow i xxxxx handarzy pamiatek….
Po raz kolejny sie nie zawiedlismy.
Tato ale tu superowo!!!
Jak slonce powedrowalo wyzej i zrobil sie upal to zaczelismy powoli wracac do hotelu odwiedzajac kolejne swiatynki, zupelnie niepozorne z zewnatrz a z najwyzszej klasy malarstwem wewnatrz. Niektore sa na swiecie, inne znane sa raczej miejscowym przewodnikom i sa nam polecane. Po raz kolejny cieszymy sie, ze na Pagan poswiecilismy kilka dni a nie trzy lub dwa jak to niektorzy czynia, niewiedzac co traca….
Po raz kolejny przekonalismy sie, ze Pagan to nie tylko widoki ze Szwesandal, ale wlasnie tez to, co kryje sie w we wnetrzach zupelnie niepozornych swiatyn.
Dzisiaj to tez przedpoludnie dla dzieci. Odwiedzamy kolejny teatr marionetek w Nanda Restaurant (Pozdrowienia dla Orzelka – www.teatrlalek.pl – dlaczego Cie nie ma z nami!? bylaby okazja do warsztatow teatralnych) no niech zdjecia opowiedzza co chlopaki przezywali….
No i na koniec Michalek wykazuje sie coraz lepszymi zdolnosciami w targowaniu sie:
Trzy tysiace ciatow za dzwonek z takim dzwiekiem?! Fajf handred max prajs!
Pozdrawiamy….
Napisano: 10 Mar 2007
Jezykowe postepy Michasia 🙂
Nasze dziecie rozwija sie jezykowo zastraszajaco szybko. Ostatnio opanowal slowo „kupic” i jest to jego prosta odpowiedz na rozne nasze „nie ma”. Np w MAndalay stwierdzil, ze chce „gala” czyli galaretki i na nasz tekst, ze nie mamy odpowiedzial „kupic gala”. Taaak, nie bedzie latwo.
„Papala” to papaja, ale czasem tez banan. „Kapec” (moje ulubione) to wszelkiego typu obuwie. Ostatnio Michu nas zastrzelil stwierdzeniem „Budda nie ma kapec”, no bo faktycznie nie ma 🙂 Choc najczestszym slowem przy Buddach jest entuzjastyczne „swieci” jako ze czesto maja oni aureolki z migajacych lampek, co jak latwo sie domyslec jeest dla dziecka totalnie fascynujace.
Poza klasycznym slowem „picie” nauczyl sie tez „kawa”, „piwo” i „rum” – wiadomo co pijemy najczesciej 🙂 choc rum to z piosenki o umrzyka skrzyni, jaka chetnie tu mu spiewamy plywajac miejscowymi lodziami.
Jesli chodzi o angielski to Michu za cholere nie mogl zalapac na poczatku, czemu „pa, pa” jest gorsze od „bye, bye”, ale w koncu sie nauczyl. Opanowal tez o’kay, hello a zupelnie nas zamurowalo, kiedy dziecie powiedzialo „Poland”. Poki co tyle udalo sie nam jego angielszczyzny zlokalizowac, ale kto wie co jeszcze umie!
Samo zycie: wczoraj gdy ganialismy po rowninie szukajac ujec na zachod slonca wlazly nam kolce w buty (takie po 2 cm!) i potem je wyjmowalismy. Michu od razu powtorzyl slowo „kolec” i dosc smiesznie to brzmialo, gdy stwierdzal bardzo przejety „kapec kolec”.
I jeszcze jedna nowa umiejetnosc: uczymy sie robic „noski – eskimoski” ale jedyne co sie Michasiowi kojarzy z nosem to wydmuchiwanie katarku, wiec kilka pierwszych razow doszedl do wniosku, ze sprawi mi wielka radosc jak mnie obsmarka 🙂
To na razie tyle, Stas trudno powiedziec co mowi, ale gaworzy juz cudownie, gulga i swiergocze na dzien dobry tak ze sie nam serducha toppia jak go slyszymy. Ciekawe jakie bedzie jego pierwsze slowo…
Pa, pa!
Napisano: 10 Mar 2007
Ciekawostki z Birmy – internet….
Tia…. Jakby tu tego owego….
Pamietacie numer dostepowy naszej telekomuny?
Dzwonienie do skutku – bo chetnych bylo wiecej niz laczy?
A szybkosc lacza? 33.6 to juz bylo super. Jak weszly modemy 56K i sie udalo polaczyc na 48K to jakby z polnej drogi na autostrade wyjechac….
No a jak jest tutaj? 16.8K, troche ponad 20K to juz niezle byleby transmisji nie zerwalo po 3-4 minutach. A pamietacie te numery – jest polaczenie a z niczym nie mozna sie polaczyc? Tu tak codziennie….
Dlaczego wiec cos sie pojawia w blogu i nawet ze zdjeciami?
Jestesmy na rowninie, do Rangunu niedaleko i do siedziby telekomuny tez, wiec jest szansa ze po godzinie cos uda sie wrzucic na serwer. W Kalaw siedzialem szczekajac zebami ponad dwie godziny usilujac nawiazac polaczenie i wyslac kilkanascie zdan. Tu jest roznie. Zdjecia z treku wrzucalem z kawiarenki internetowej, wiadomosci tekstowe z hotelu. Trzeba stale kombinowac gdzie jest lepiej i szybciej.
No i to cudowne cwierkanie modemu…..
Na sluch mozna od razu stwiedzic, ze spadamy ponizej 20K w laczu….
Poczte czytamy? NIE.
A dlatego, ze rzad miejscowy zablokowal laczenie sie z serwerami
pocztowymi na poziomie protokolow wiec nie wazne czy to znany serwis,
czy zupelnie nie – pojawia sie czerwony napis FORBIDEN…..
Oczywiscie robili to slabo wyszkoleni rzadowi informatycy lub z firm wygrywajacych przetargi rzadowe (skad my to znamy? 😉 ) wiec obejsc znalazlo sie sporo i w kawiarenkach internetowych chlopaki potrafia sie laczyc, ale juz z komputera hotelowego nie, jak i tez nie z kazdej kawiarenki.
Oczywiscie dochodzi klopot z zasilaniem: No power no connection!
Gdacza generatory lub zasilanie idzie z akumulatorow. Nigdzie nie widzialem w Polsce aby wszystkie komputery dzialaly pod UPSami! Tu jeszcze dodatkowo maja zabezpieczenia przeciwprzepieciowe i wyrownujace to cos co przychodzi z elektrowni zanim wpuszcza prad do UPSa!!! Chronienie UPSa!!! Ale czad!!!
Stad tez wsteczne wrzucanie zdjec w miare mozliwosci do poprzednich postow….
A i klawiatury to osobna historia – wiele ma nieczynne na 75% niektore klawisze , wiec za 4 razem mozna wbic np. a lub s.
Raz mieli klawiature wygieta w luk z klawiszami w romb – to juz chyba marketing bo napisanie posta niewprawnym zajmowalo 3 x wiecej czasu niz normalnie…. 😉
No to na tyle….
Poczte czytac bedziemy w Bangkoku gdzie sa nie kawiarenki internetowe, ale „fabryki postow” dla dziwnych bialych ludzi, ktorzy bez sprawdzenia co w kraju nie moga wytrzymac…..
A nas w tych okolicznosciach przyrody sytuacja polityczna w PL to wiecie co obchodzi…… no chyba sie domyslacie…..
Pozdrawiam K
Napisano: 10 Mar 2007
Pagan – banany, zakupy i socjal
Dzis rano jak co dzien pobudka o 7 rano (Stas domagal sie jedzenia) po czym sniadanie i jedziemy na zdjecia. Michas sie wyspal, wiec byl kochanym dzieckiem, machal do wszystkich „hello”, posylal usmiechy i w ogole byl wymarzonym maluchem. Az do chwili gdy dojechalismy do swiatyni, gdzie lezaly ofiary dla Buddy: kokos i banany. I to go ruszylo – dziecko nagle stwierdzilo ze jak zaraz nie zje banana to umrze z glodu, ale wczesniej sie zawyje z rozpaczy. Coz bylo robic – oderwalam jednego i zaciagnelam Michasia w najdalszy kat by zjadl i by nikt nas na tym nie przylapal. Tymczasem wrocila pani, ktora sie ta swiatynia opiekuje. Dalismy jej datki (tzn Ola i Krzys), a ona cos do mnie mowi i widac ze czegos chce. Na wszelki wypade tez jej dalam malutki datek, a tymczasem ona wrecza mi cala kisc bananow i pokazuje, ze to dla Michasia. Maly przeszczesliwy zjaadl chyba ze 4, a ze bylo ich znacznie wiecej to i my sie przy dziecku pozywilismy 🙂
Potem pojechalismy na targ w Nyaung U na zakupy, ale ceny tam jeszcze wyzsze niz pod swiatyniami, wiec w sumie kupilsmy tylko kukurydziane cygaraa dla dziadkow w ramach pomocy w rzucaniu palenia 🙂 Zreszta jak sie tu dluzej pojezdzi, to malo co sie pdooba, bo wiekszosc rzeczy wygalda jakby wyszla z jednej manufaktury i to do tego byla robiona na chybcika.
SSprzedawcy pamiatek saa naszymi osobistymi wrogami, bo wciskaja Michasiowi rozne rzeczy, gongi, dzwonki, laleczki i potem ejst afera by mu to zabrac. On wsciekly, my tez i dobry nastroj diabli biora. Wiec jak sie zbliza taki handlarz to ja od razu wolam, ze za straty spowodowane przez dzieci nie bierzemy odpowiedzialnosci.
Odkrywam nowe uroki jezdzenia z budzetem wyzszym niz 5 USD dziennie (Zreszta obawiam sie ze obenie nie byloby to mozliwwe, ceny w Tajlandii i Birmie poszly do gory i znalezienie tutaj dwojki za 6 usd graniczy z cudem, choc obiad naadal da sie zjesc za dolara). Najwazniejszym sukcesem jest mozliwosc oddawania rzeczy do prania. W Tajlandii kosztuje to ok 25 B za kilogram (ok 2,5 zl), w Birmie 100-300 ks od sztuki (ok. 20 – 40 gr). Co rano daje pakunek z rzeczami i wieczorem dobieram pachnace i wyprasowane! I dopiero po 3 tyg. sie zorientowalam, zep rzeciez w domu to ja wszystko piore w proszku dzieciowym, a tutaj, hm to jakis lokalny na bazie Bog wie czego… Ale chlopaki zadnej wysypki nie maja, wiec jest super. Czasem tylko mi troche glupio,. jak w praniu jest ubranko szczelnie zawiazane w woreczku: czyli zwykle spodenki Stasia, ale pocieszam sie, ze tutejsze dzieci przeciez tez pieluszek nie nosza i tez robia takie desanty w spodenki i nikt z tego powodu tragedii nie robi.
Bo Stasiowi pieluche zakladamy tylko na noc, w dzien pozwalajac mu na totalna wolnosc. Dziecie przesikuje kolejne spodenki i majteczki, co jakis czas w ramach wyrazenia uczuc obsikujac to mnie, to Krzysia, to Ole lub dowolna osobe ktora ma go w ramionach. Wszyscy sie tu ciesza – sika to znaczy ze zdrowe! A ze Stas z racji bycia karmionym biustem robi kupke raz na tydzien, wiec wlasciwie nie ma z nim problemu. Natomiast przy Michalku sie poddalismy – po prostu kompetnie mu nie przeszkadza ze nie ma pieluchy i ze sie przesiusial albo i cos bardziej konkretnego popelnil. Wiec dla odmiany on ma caly dzien papmersy i poki co wcale sie nie odparza. Nawet linomag zabrany w ilosci 3 szt sie specjalnie nie przydaje.
W tej chwili wlasnie Michas spi w wozku i jest mu dobrze bo wstawilam go do pokoju gdzie ma chlodno a wentylator lekko dmucha – wczoraj dzieki temu przespal 2 godziny. A Stasiem zajmuje sie obsluga hotelu – siedzi w koszu na bielizne, baaawi sie kalkulatorem i pilotem i tez jest caly szczesliwy!
Buziaki
Anka i ekipa w czasie sjesty!
Napisano: 11 Mar 2007
Komar – twoj wrog!
Nietety – komary sa wokol nas. Wprawdzie w Baangkoku wszyscy ttwierdzili, ze komary sa, ale nie przenosza malaria, tutaj tez wszyscy mowia ze tereny malaryczne to stan Rachin oraz daleka polnoc, ale kto tam te komary naprawde zna i wie jakie swinstwa przenosza (poza malaria moze byc jeszcze goraczka denga). Wiec co rano i co wieczor psikamy chlopakow i siebie repelenatmi (dla nich Chicco – Zanza – od 1 miesiaca zycia, dla nas Max Off). Pokoje mamy w dobrych hotelach (dwojki w granicach 10 USD), z klimatyzacja (ktora czasem dziala), z moskitierami. Ale co z tego, skoro np w Nyaugngshwe (nad Inle) w scianie byl wentylator bez siatki i komary miedzy lopatkami wirnika spokojnie sobie przelatywaly. A w Paganie w dzwiach jest z pol centymetrowa szpara, co tez podstepnie wykrozystuja. Mimo ze mamy caly czas w kontakcie raid w plynie i do tego co dzien palimy mosquito coils (w sklepikach tutaj 200 ks za 10 szt). I tak co wieczor robimy polowanie – rekord to bylo 10 komarowych trupow. Na razie doszlismy jeszcze do tego, ze na noc spryskujemy nasz samochod repelentem, bo tez lubia sie tam gniezdzic
Najchetniej to bysmy juz chlopakom zaczeli podawac Malarone (lek na malarie najnowszej generacji o najlepszej opinii jesli chodzi o braki skutkow ubocznych i skutecznosc), no ale na ulotkach pisza, zeby nie dluzej niz 28 dni (zreszta Stas jest w grupie wiekowo-wagowej co do ktorej brak dokladnych badan), wiec czekamy na Kambodze i na Ko Samet w Tajladnii – o ktorych wiemy, ze tam malaria wystepuje, wiec praktycznie od wyjazdu z Bangkoku Malarone wchodzi na stale do naszej diety.
Co ciekaweee – jak sama tu jezdzilam to jakos tych komarow nie zauwazalam – moze ich zreszta nie bylo. Ale teraz jestem podwojnie wyczulonaa – i jak w Bangkoku zobaczylam jednego na buzi Stasia to od tej pory moskitiera jest zawsze nakladana na caly wozek, dzieki czemu maluch w srodku jest przed owadami dobrze zabezpieczony.
Pozdrawiamy!
Czujna ekipa Kobusow – pogromcow komarow!
Napisano: 11 Mar 2007
Wózek, nosidelko, dluga chusta, fotelik samochodowy
Korzystajac ze Michas spi i nic ode mnie nie chce, Krzys spi, wiec ten jeden jedyny komputer w hotelu jest wolny, a Stas wlasnie zasnal w ramionach recepcjonisty dopisze jeszcze kilka slow o klamotach dzieciowych jakie ze soba zabralismy (a troche tego jest). : )
WOZEK
Maclaren Techno XT, odkladane calkowicie siedzenie prawie na plask (wiec sie w nim dobrze spi obu chlopakom). Kolka male, ale tutaj sa takie wyboje, albo dorgi piaszczysto pyliste, ze I tak duze kolka by nas nie bardzo uratowaly. Natomiast bardzo wazne jest to, ze wozek sie latwo sklada, jest maly I lekki. Wyobrazcie sobie skladanie wielkiej terenowki i wchodzenie na prom albo do lodzi w Bangkoku. Albo codzienne pakowanie sie do samochodu czy autobusu. Horrror! Dlatego optymalna jest lekka, latwa w skladaniu I mala parasolka, acz dobrze by byla wytrzymala na te drogi. Dodatkowy atut wozka to daszek rozkladany praktycznie prawie nad cale siedzenie – wtedy nawet najwieksze slonce jest niestraszne bo daszek daje cien (aczkolwiek foliowe okienko w daszku zaslonilismy brezentem). I tak na stale nosze pareo I jak jest nizsze slonce to przykrywaam wozek od tej strony pareo. Jakos parasolki od slonca na wyjezdzie sie nie sprawdzaja – za duzo przy nich krecenia, a poza tym czasem slonce swieci od strony glowy dziecka, a zeby byl przewiew praktycznie na stale pdonieslismy tyl budki, dzieki czemu powstal taki daszek z siedzeniem jako lezanka ponizej.
Wozek sprawdza sie nam nie tylko do transportu zmeczonego zyciem Michasia, ale tez np. jako przenosne lozeczko. Na lodce w Bangkoku gdy plywalismy ponad 2 godziny kanalami najpierws spal w nim Stas a potem Michas. W hotelach czasem kladziemy w nim Stasia gdy wielkosc lozek jest na nasza czworke za mala. No I swietnie sie nadaje na popoludniwe drzemki dla Michasia: ida z tata po rum do sklepiku, a w drodze powrotnej Michass spi jak kamyk. No I bywaly stytuacje, gdy Michas zasnal w wozku aa my poszlismy sobie z nim na spokojna kolacje : )
NOSIDELKO
Mamy z Decathlonu. Wygodne, z daszkiem i kieszeniami po boku oraz na dole. W sumie przydalo sie nam tylko na trekkingu oraz na zdobyciu Mt Popa, bo na co dzien latwiej jest Krzysiowi albo mi przeniesc Michasia kawalek a potem i tak cos go zafascynuje na ziemi i domaga sie zejscia. Zobaczymy jak to bedzie w Kambodzy, bo tam zdaje sie do czesci swiatyn moze byc ciezko sie z maluchem dostac bez nosidelka.
DLUGA CHUSTA – CZYLI SZAL
Mamyfirmy Babylonia, ale w Polsce dostepne sa tez Nati i Hoppendiz. Bez tego sobie podrozy i zycia z niemowlakiem nie wyobrazam! Troche sie obawialam, ze bedzie za goraco, ale nawet nie jest tak zle (choc oczywiscie taki zawoj materialu nie chlodzi!). Juz w samolocie Stasia sie w szalu latwo uspokajalo, tutaj w zaleznosci od jego stopnia zmeczenia nosze go przodem do swiata gdy chce byc aktywny, lub przodem do mnie gdy potrzebuje zasnac. A ze Stas jest w nim noszony od 5 dnia zycia to I bardzo polubil taka forme noszenia przez mame. Moraalnie sie szykuje do przejscia na “plecaczek” czyli noszenia na plecach, ale z racji mocnego slonca wole miec tutaj malucha z przodu bo wtedy lepiej moge kontrolowac czy aby na niego nie swieci. Dodatkowo kupilam sobie gustowna prasolke co by przed sloncem go chronic I w calosci wygladamy bardzo stylowo. Tutejsze kobiety sa chyba przekonane, ze tak wlasnie nosza maluchy kobiety z zachodu – pewnie by sie zdziwily widzac gondole i inne wynalazki!
FOTELIK SAMOCHODOWY
Marki nie pamietam, bo to odziedziczony po innym maluchu. Idealnie sie sprawdza w samochodzie na objezdzie Birmy. Poza samochodzem przydal sie na lodzi na jeziorze Inle gdzie jak Stas zasnal to go moglam polozyc i sobie spokojnie spal. Aby zas bylo bezpiecznie przywiazalismy go tasma ze sciagaczem do fotelika – dzieki temu nawet przechyly lodzi (w sumie male) nie byly mu straszne.
W samochodzie fotelika nie przypinamy (i nie przypinamy Stasia w nim) bo blokuje go przednie siedzenie, a poza tym ruch tu tak maly, ze o wypadek byloby naprawde trudno. Poza tym przy dlugich przejazdach rano ustalam skad bedzie swiecic slonce i w zaleznosci od tego ustawiam fotelik to z jednej to z drugiej strony samochodu. A jesli i tak akurat na fotelik swieci to podnosze palak i nakladam na niego pareo co daje dodatkowa oslone od promieni. Fotelik na tych drogach (wyboiste, i ogolnie dosc kiepskie) swietnie sie sprawdza – Stasiowi jest w nim wygodnie I bardzo dobrze mu sie w nim spi. Bo gdyby spal przytulony do mamy to oboje bylibytsmy spoceni jak myszki, a tak jest mu choc troche chlodniej. Na dalsza czesc wyprawy fotelik nie bedzie nam potrzebny, wiec go tu zostawiamy. Ktokolwiek wybierze sie i skorzysta z uslug naszego przewodnika, pana Ohn Theina bedzie miec go do dyspozycji 🙂
No I obudzil sie Stass, wiec ide wydawac mleczko!
Anka – logistic manager
Napisano: 11 Mar 2007
Waz (wonz – no takie dlugie i pelza, jak mam to bez PL liter napisac)
No wlasnie – malo brakowalo a bym zostal dziabniety przez slicznego paskowanego, zolto grafitowego.
Pobilem rekord wyskoku w miejscu z lewej nogi i szybkosc machania prawa w celu unikniecia ataku i generalnie kazaczok przy moich wyczynach to chyba menuecik i to grany na pol tempa….
No wlasnie (po raz drugi) – taki Pagan w porze suchej, nie ma nic na polach miedzy swiatyniami wiec chodzi sie swobodnie. Dzisiaj dojechalismy do kolejnego miejsca kornikowania i po zaparkowaniu wybralem sie na 3-4 km obejscie z aparatem po polach miedzy grupami swiatyn.
Jak wracalem po zachodzie slonca wlazlem na weza lezacego sobie na marnej sciezce. Kolory maskujace mial swietne a i swiatla juz prawie nie bylo wiec…. nadepnalem go w czesci ogoniastej. Oczywiscie odskoczylem, ale waz byl z tych co nie odpuszczaja zniewagi i zaatakowal – szczesliwie trafil w sandal…..
Zgodnie ze sztuka przetrwania zdazylem mu sie przyjrzec aby go opisac i okazalo sie ze trafilem na niezlego sk…. Sam nie wiedzialem, czy trafil w sandal czy adrenalina nie pozwalila na odczucie ugryzienia w stope – no jednak trafil w sandal bo jeszcze zyje a juz troche czasu minelo, kolacja itd….
Wnioski: Jak chcesz chodzic po okolicy bez wyraznych sciezek to patrz BARDZO dokladnie pod nogi (co tez normalnie robie) i najlepiej zrezygnuj z sandalow na rzecz normalnych butow o klapkach juz nie wspomne.
Nikt o takim zagrozeniu w Paganie nie wspominal, a moze warto bo nawet „pojscie w krzaki” za potrzeba moze sie zle skonczyc.
Mnie uratowaly mocno zabudowane sandaly trekowe, dzieki ktorym moge sie tu dosc wygodnie poruszac.
Acha! My jestesmy po zniwach wiec z daleka widac jak sie cos rusza, kiedy pola sa zarosniete zbozem zagrozenie wzrasta…..
I tym optymistycznym akcentem….
Pozdrawiam – Krzysztof
PS. A widzicie ze warto odwiedzac Snake Pagody i prosic o blogoslawienstwo – pytony czuwaja nade mna…..
Napisano: 11 Mar 2007
Zyciowe osiagniecia Stasia
Wszyscy pisza to ja tez!
W koncu jestem juz bardzo doroslym facetem i mam ponad 6 miesiecy! Na wyprawwie nauczylem sie wielu nowych rzeczy wiec jestem z siebie bardzo dumny! Potrafie juz siedziec bez podparcia, choc czasem mnie znosi na bok, a wstawac to jeszcze nie potrafie, ale pracuje nad tym.
Od kiedy mama z rozpedu dala mi kubek brata opanowalem picie z niekapka i bardzo to lubie bo przynajmniej moge sie porzadnie napic, a przez ten smoczek dla niemowlakow to sie czlowiek musial ogromnie nameczyc. Poniewaz mam juzz dwa zeby wiec doskonale sztuke gryzienia – czasem Tata daje mi banana albo arbuza – mniam, ale pycha! Tylko jak za duzo odgryze to mi z buzi wyjmuja – to nie fair!
Umiem zlapac smoczek i wlozyc go do buzi oraz zjadac swoje paluszki. Jeszcze sie nie zdecydowalem, co jest smaczniejsze. Mamy palec tez jest dobry, choc nie pozwala mi go gryzc. Usiluje pogadac z otoczeniem: mowie im „baa, ba” i „gu, gu” – zawsze sie wszyscy ciesza i za mna to wszystko powtarzaja, ale obawiam sie ze nie oni nie wiedza iz mowie im „ale fajny dzien na obiadek”, albo „co za super lampa, czy moge ja przewrocic?”
Ha – a z tej umiejetnosci to jestem naprawde dumny! Umiem siusiac jak czolg – czyli znienacka! Jak mnie ktos bierze na rece i chce mu powiedziec ze go lubie, to robie mu maly prysznic! Milo, ze oni wszyscy sie z tego ciesza tak jak ja 🙂 Potrafie tez zlapac brata za wlosy (ale on sie nie cieszy z tego), no ale przynajmniej jakos moge sie mu zrewanzowac za jego gryzienie mnie i zabieranie zabawek.
Mama mowi, ze mam zadatki na slawnego czlowieka, bo co chwila pozuje tutejszym ludziom do zdjec (no w koncu ja jestem bardzo przystojny!) i posylam im cudowne usmiechy. Odkrylem, ze jak ja sie usmiecham to wszyscy strasznie sie z tego ciesza, a jak robia mi zdjecie to wszyscy na raz zaczynaja krzyczec, machac rekami i w ogole sa bardzo smieszni, a ja zeby im zrobic przyjemnosc patrze na nich i nie daje poznac po sobie co o tym mysle.
Nauczylem sie tez jeszcze jednej rzeczy: umiem nogami rozwiazywac supel od lungi! Jak mnie tuteejszy mezczyzna bierze na rece to akurat ten supel jest bardzo dobrze polozony pod moimi stopami – az grzech tego nie wykrozysstac! Ciekawe co zrobia, jak mi sie w koncu uda ten supel rozplatac!
Uf, meczace to pisanie, ide na mleczko i mala drzemke.
Buziaki
Stas zwany tez tutaj Stanley 🙂
Napisano: 12 Mar 2007
Zegnamy Pagan i ruszamy w kierunku Rangunu!!!
Znowu lacznosc sie urwie bo czas konczyc przygode i wracac do Rangunu.
Wracac bedziemy dwa dni bo droga moze nie baaaardzo dluga ale wyboista….. Pocieszamy sie, ze lepsza niz do Kalaw….
Jedziemy… jedziemy…..
Stas z naszym kierowca.
Dwa dni w Rangunie – dzien w Bangkoku i potem zasluzony odpoczynek na tajlandzkich plazach. Pozniej znowu swiatynie – Kambodza i Angkor Wat…
Usciski – idziemy pakowac samochod!
Kobuski – juz miesiac na szlaku!
Napisano: 13 Mar 2007
Uff!!! Pozdrawiamy z Rangunu!!!
To uff!!! to po dwoch dniach powrotu z Paganu. Szczegolnie pierwszy dzien byl straszny po droga pieszczysta przez pustynie a krajobraz taki, ze na mysl o wedrowce z plecakiem od razu czlowiek sie zastanawia czy warto, czy tez lepiej usiasc i czekac na kostuche…
Notatki na postoju w oczekiwaniu na obiad.
Nocleg oznaczal koniec koszmaru pustynnego i drugi dzien to juz czysta przyjemnosc z jazdy tzn. jedziemy po niezlym asfalcie. Jak dojechalismy wieczorkiem to marzylismy tylko o wodzie w przysznicu i zimnym piwie.
Jak na postoju sa dzieci to zawsze mozna pobawic sie balonami.
Dzisiaj przed poludniem zrobilismy totalny odpoczynek. Wyszlismy z chlodnego pokoju tylko na obiad no i wyslac wiadomosc ze dojechalismy. No i tu oczywiscie No Power No Connection! Ale pol godziny na kawie w sasiedztwie i sezam z komputerami sie otworzyl.
Jutro dzien techniczno-zwiedzaniowy czyli jeszcze dwa-trzy miejsca w Rangunie gdzie nie bylismy i bazarek aby pozbyc sie miejscowej waluty.
Pojutrze rano wylot go goracego i wilgotnego Bangkoku ale mamy nadzieje pozbyc sie kaslania notorycznego na skutek pylu w powietrzu.
No dobra to na razie tyle jak bedzie jutro power i konekszyn to moze cos napiszemy, chociaz nie obiecujemy bo do internetu (sensownego) mamy kawalek z hotelu….
Do uslyszenia z Bangkoku!
Pozdrawiamy Kobuski
Napisano: 15 Mar 2007
No i skonczylo sie…..
Boenig Asian Air zabral nas z Rangunu do Bangkogu.
Koniec miesiaca w Birmie – troche sie lza w oku kreci ale coz….
Odbylismy powrotna podroz w czasie. Tym razem z przeszlosci do przyszlosci bo Bangkok to chyba takie jedno z miast niby tu i teraz, ale jednoczesnie juz jedna noga (drapaczem chmur) w przyszlosci.
Cieszy nas wilgoc w powietrzu, ktora jednych w polaczeniu z upalem prawie zwala z nog a dla nas to balsam po suchym i pylistym powietrzu.
Trzeba odpoczac od swiatyn wiec jutro czas w droge na plaze pod palmy i na zlocisty piasek. O rany juz nie mozemy sie doczekac reakcji chlopakow a szczegolnie Michalka….
No to na razie tyle – moze dopiszemy cos pozniej, ale jestesmy z lekka zmeczeniu po wstaniu o 5 rano i dolocie, dojezdzie i zakwaterowaniu w Bangkoku….
No to PA! – Kobusowie
PS. Czy napisalem, ze wszystko OK!?
No pisze – wszystko OK! 🙂
Napisano: 17 Mar 2007
Przejdź do: strona główna …:::… FOTOBLOG cz. 1 …:::… FOTOBLOG cz.3
(c) Mały Podróżnik – www.malypodroznik.pl – wszelkie prawa zastrzeżone