RUMUNIA – Drakula i malowane klasztory – cz.3
RUMUNIA
FOTOBLOG cz. 3 – 25.07.2007 – 15.08.2007
Najważniejsza część wyprawy. Mamy bazę w Nowym Sołońcu. To jedna z polskich wiosek w rumuńskiej Bukovinie. Dookoła słynne malowane klasztory i cuda przyrody. Zwiedzimy również miejscową „Wieliczkę: – kopalnię soli, w której pracowali polscy emigranci. Później rumy poszukać Drakuli i zdobędziemy obronne wioski…
31.07.2007 – Nowy Sołoniec – dzień pierwszy |
W nocy się nieźle wypadało. Wiem coś o tym bo chłopaki wyspane w samochodzie bawiły się do 3 w nocy, a ja siedziałem przy komputerze. Wstaliśmy o dziewiątej i nawet wyspani więc nie jest źle. Idziemy do Domu Polskiego gdzie już od rana szum i gwar bo trwają warsztaty. Ale o tym co tu się dzieje napiszemy pełną relację wkrótce! |
Sława… …i Mariusz w akcji.
|
1.08.2007 – Nowy Sołoniec – dzień drugi i kolejne |
Dom Polski przypomina krater wulkanu z wrzącą lawą. Trudno opisać co w danej chwili się dzieje bo wiele zdarzeń toczy się równolegle. Sława uczy piosenki jedną grupę, Mariusz powtarza rolę w przedstawieniu z drugą, Ola ze wszystkimi przerabia taniec, Władek prowadzi zajęcia sportowe… itd… itp…. Później obiad a po obiedzie kolejne zajęcia. Wreszcie kolacja i dzieci wracają do domu. Praca jednak trwa dalej bo trzeba przygotować scenografie do spektaklu. Władek szkicuje i planuje a my jego szkice wypełniamy farbami. Tym razem na „tapecie” jest bajkowy pociąg.
Ja z Łucją i Olą dostałem po obiedzie fuchę i jedziemy do Góry Humoru na zakupy i aby niniejsza relacja pojawiła się w internecie. Rumuni okazują sie nadzwyczaj uczynni. Kiedy pytamy się o supermarket dostajemy szybko odpowiedz, że za 200 i 500m są sklepy. Kiedy powtarzamy pytanie, że ma to być duuuuuuży sklep to podchodzi zażywny jegomość i tłumaczy po angielsku, że jest supermarket przy dworcu kolejowym – jedziemy. Dogania nas srebrny Golf trąbi, otwiera się okno kierowcy (ten sam zażywny gość) i pada: Follow me… Jakby nie wierzył, że trafimy bez problemu pilotuje nas pod same drzwi sklepu. Kiedy jeszcze w markecie uruchamiają specjalnie dla nas kasę bo mamy sporo zakupów dla całej grupy to jest już całkiem miło. Jedziemy jeszcze do Voronec’a aby zobaczyć jeden ze słynnych malowanych klasztorów. Noooo…. robią wrażenie – polichromie nie tylko od wewnątrz ale też od zewnątrz pokrywają całe ściany skąd nazwa malowane klasztory. Ikonografia i wyobraźnia wykonawców nieprawdopodobna. Nic dziwnego, że trafiły na listę UNESCO. Pierwszego sierpnia nie ruszamy się z Nowego Sołońca. Możemy zobaczyć ile pracy jest wkładane w organizację całego dnia, ale też ile energii i dobrych chęci mają dzieci uczestnicząc w zajęciach. Przychodzi ich oczywiście znacznie więcej niż jest zapisanych oficjalnie, ale przecież drzwi Domu Polskiego są otwarte i nikt nikogo nie wyrzuca. W samym Nowym Sołońcu jest problem z wodą. Długo panowała susza i nawet w wielu domach zabrakło wody w kranach. Z drugiej strony jeszcze niedawno powódż zmyła dom stojący w dolinie potoku, który normalnie ledwie się sączy a po ulewach zamienił się w rwącą rzekę. Michałek przeszczęśliwy z dwóch powodów. Udało się rozpalić ognisko i piec chleb i kiełbasę to raz. I dwa: odkrył w sobie powołanie…. muszę malować!!! Malował w sumie chyba z cztery godziny w ciągu dnia co jak na dwulatka jest szczytem cierpliwośći. Tym bardziej, że wiele czasu malował sam za towarzystwo mając paletę, farby, pędzle i kartki…. A Staś? Staś jest przeszczęśliwy, ma dwie dziewczyny, które go pilnują i noszą jak trzeba. Jedynymi dramatami zmuszającymi do zapłakania są proste potrzeby jeść i pić i niekiedy gwałtowny siad na pupę… Gdzie zdjecia?! – są oczywiście…. |
Ola prowadzi zajęcia z tańca… …dla kilku grup wiekowych.
|
2.08.2007 – Nowy Sołoniec – dni kolejne
|
Drugi sierpnia wita nas pięknym słońcem. Jedziemy do klasztorów i niejako by przy okazji wrzucić relację do Małego Podróżnika. Ale nie udało nam się dotrzeć do c@fe internet…
Nie kasuję początku, aby widać było jak trudno coś tu zaplanować. Na objazd klasztorów zabieramy Olę, która ustawiła zajęcia taneczne tak, że po porannym treningu następne ma dopiero o 20.00. Mieliśmy zrobić trasę po klasztorach, wrócić skrótem i o 20.00 zaczynamy zajęcia…. Wszystko było dobrze do momentu powrotu. Najpierw okazało się, że nie ma skrótu więc doszło nam ponad 30 km. Niestety większość z tych kilometrów była serpentynami w górach lub robotami drogowymi w dolinach. Dramat. Ok. 18.00 okazało się że zaczynamy się spóźniać. Na odcinkach bez większych dziur pędzimy 140km/godz., wsie mijamy osiemdziesiątką do setki mimo, że krowy wracają z pastwisk. Dacie Logan spychamy do rowów ale poddajemy się walcowi walcującemu w poprzek drogi! Spóźniamy się tylko o 11 minut – nawet nie zaczęli kolacji! Kochani! Wróćmy do trasy po klasztorach. Jak widzi się te perełki architektury i sztuki to serce skacze z radości, że są, że przetrwały wieki. Są naprawdę piękne. Niekiedy mamy wrażenie, że sami Rumuni nie wiedzą co posiadają. Już wchodząc na teren klasztoru, jeszcze z bramy widzimy np. na ścianę północną klasztoru z Sądem Ostatecznym. Jak już się człowiek nasyci i obejdzie klasztor od południa to stoi oniemiały przed Drzewem Jessego i to nie byle krzaczkiem ale kilkupiętrowym, na cała ścianę malowidłem. Wnętrze świątyni też wymaga nie byle jakiego skupienia przy zwiedzaniu bo zachwyca bogactwem fresków pokrywających każdy skrawek ścian. Można wczuć się w atmosferę jaką emanują poczerniałe od sadzy palonych przez wieki świec malowidła. Można też zobaczyć przykłady świetnej kamieniarki jak np. płyta nagrobna Św.Stefana w Putnie. A chłopcy? Są zadowoleni i mają fazy buntu. Jak mogą ganiać i rzucać kamieniami do potoku to są szczęśliwi, albo bawić się przy klasztornej studni. Próby włożenia do fotelików zawsze kończą się wrzaskiem. Zdjęcia?! Oczywiście… |
Arbore – cerkiew bez założenia klasztornego, dość rzadko odwiedzana. Wewnątrz działają konserwatorzy i wnętrze będzie zachwycać oczyszczone z wiekowego nalotu sadzy. Już teraz to co widać we wnętrzu zachwyca. Mali Podróżnicy z mamą stoją na tle ściany południowej przed wejściem do świątyni. O poranku Staś nastawiony refleksyjnie.
A TYMCZASEM W DOMU POLSKIM…
|
3.08.2007 – Nowy Sołoniec – dni kolejne
|
Kolejny piekny, upalny dzień. Wszystkie dzieci wsiadają do trzech busów i będzie całodzienna wycieczka. Droga daleka, ale cel ciekawy – unikatowy wąwóz przez który wiedzie wąska droga. Ściany skalne wznoszą sie ponad 300 metrów nad dno wąwozu. Pionowe jakby przecięte nożem. Zatrzymujemy się kilka razy robiąc zdjęcia i dając Michałkowi szansę na rzucanie kamykami do potoku.
Z cała ekipą a to się spotykamy a to znowu jedziemy w różne strony. Oni wolnej my szybciej z odskokami do pobliskich monastyrów. Po dłuuuuuugiej jeździe do wąwozu chłopaki szczęśliwe bo co chwila się zatrzymujemy i w klasztorach zawsze się znajdzie coś ciekawego do zabawy. Z dziećmi spotykamy się na brzegu jeziora, gdzie zaplanowany był piknik połączony z jedzeniem obiadku. No i dalej malowniczą drogą przez góry do kolejnych klasztorów, aby wieczorem wrócić do Nowego Sołońca. Dziś już zajęć nie będzie ale już jutro…. Co to ja tam miałem jeszcze…. Aaaaa! Zdjęcia! |
Klasztorny krasnoludek. Widzący nieporadnie jeszcze chodzącego Stasia reagowali uśmiechem – prawie jak w Birmie.
|
4.08.2007 – Nowy Sołoniec – dni kolejne
|
Stwierdzamy, że śpimy ile się da. Poprzedniego dnia wstaliśmy o 5.30. Dzień wita nas chmurami. O 11.00 docieramy do Domu Polskiego gdzie słoneczna atmosfera na przełamanie smutnego dnia. Jemy spóźnione śniadanie a zajęcia w pełni. Najciekawsze dla nas jest plastyka. Powstają „strachy bukowińskie”. Zaczyna padać.
Podejmujemy decyzję o wycieczce do kopalni soli w Kaczykach. Tam też jest neogotycki kościół będący jednym z najważniejszych Sanktuariów Maryjnych w Rumunii. Kościół jest vis-a-vis kopalni i część pielgrzymów ma w programie oprócz sanktuarium jeszcze zwiedzanie kopalni. Kopalnie zwiedza się bez przewodnika. Dostępny jest jeden poziom. Długie zejście i komora z kaplicą, Kolejna komora, długi korytarz, słychać szum wody. To fontanna tryskająca na środku zalanej komory, jeszcze kolejne przejście i…. boisko gdzie są piłki i można rozegrać mecz. Kolejny długi korytarz i komora w takim stanie w jakim była w czasie produkcji soli. Wracamy do Domu Polskiego, obiad. Zaczynać lać i grzmieć… Ale to nic w porównaniu z tym co się będzie wyprawiać w nocy. Potoki wody lejące się z nieba są niesamowite. Zdjęcia! |
Jak stracha robi Beckham to pewnie jest to grupa „piłkarzy”. Inny model stracha.
|
5.08.2007 – Nowy Sołoniec – dni kolejne
|
Tyle się dzisiaj działo, że trudno mi przypomnieć sobie cały dzień. No ale po zgraniu zdjęć i popatrzeniu na nie już sobie przypominam.
Rano było śniadanie :-). Później stwierdziliśmy, że trochę się pogoda poprawia więc pojedziemy do Góry Humoru wgrać relacje z ostatnich dni – niestety niedziela, wszystko pozamykane. Jedziemy więc do Pleszy – jednej z polskich wiosek. Robimy zdjęcia z czego najbardziej zależało nam na skałce z płaskorzeźbami Bolka Majerika. Spotykamy ekipę prawdziwych turystów z plecakami. Oni pójdą skrótem, a my wracamy do Nowego Sołońca z tankowaniem samochodu. Zaczyna taki młyn w Domu Polskim, że chyba jeszcze takiego dnia nie było. Treningi taneczne i powtarzanie dialogów do spektakli to codzienność ale później…. Najpierw na dwa później na cztery stanowiska malowane są buzie dzieciom. Gotowe dzieła dokmentowane są fotograficznie tak, aby każde dziecko dostało na koniec kolonii swoje zdjęcie. Później kolejne treningi i witamy Ambasadora RP, który przyjechał m.in. odwiedzić Nowy Sołoniec. Strachy ocalone przed ulewą tak się denerwowały w stodole, że nadszedł czas na paradę z nimi po wsi. Strachy się nie nachodziły niestety bo to niedziela i za chwilę msza w kościele. Czas ten wykorzystujemy na stawianie dekoracji i za chwilę Sława i Mariusz przedstawią sztukę w trzech odsłonach o Trójgłowym Smoku, Królewnie i Królu i … Emocje na widowni sięgają zenitu. To strach o królewnę jak się pojawia smok to znowu huragan śmiechu jak na scenie zamieszanie i istna komedia pomyłek. Po przedstawieniu Ola zaczyna trening taneczny i wreszcie koniec zajęć, późna kolacja, po której wszyscy zmęczeni idą spać. Znowu żywioły dają znać o sobie. Rozszalała się burza taka, że strach się bać. Pioruny grzmocą w okoliczne wzniesienia tak, że nie ma tradycyjnej przerwy między błyskawicą i grzmotem. Pioruny trafiają bardzo blisko. I oczywiście potworna ulewa. Jak przez ponad miesiąc yła susza to teraz natura chce w trzy dni nadrobić zaległości. Jutro dowiadujemy się, że zerwało most na głównej drodzie koło Góry Humoru. Foto! |
TROCHĘ EFEKTÓW MALOWANIA BUZI
|
6.08.2007 – Nowy Sołoniec – dni kolejne
|
Rano zajęcia w Domu Polskim. Powtarzanie ról, nauka piosenek i… czyli dzień jak co dzień. Po południu mają być zawody sportowe więc jedziemy do Góry Humoru skorzystać z internetu i dalej robić zdjęcia w Pojanie Mikuli – kolejnej polskiej wiosce. Ciekawa pogoda bo chmury czochrają się o góry ale porozrywane i co chwila wychodzi słońce. Odwiedzamy kolejny malowany klasztor Humoru i wracamy do Nowego Sołońca. Po obiedzie zajęcia sportowe. Konkurencje typowe i nietypowe. Konstruktor samolotów z papieru też może zdobyć medal. Wieczorem dekorowanie sali na jutrzejsze finałowe występy…. będzie się działo…
Fotografije! |
Staś śłodko śpiący. Na swoim foteliku Maxi Cosi „Tobi” ma frotkowy pokrowiec, który w upalne dni zwiększa mu komfort bo się tak nie pocą plecki. A bez tego nawet z klimatyzajcją w samochodzie Staś po dłuższej jeździe był bardzo spocony. Bukowińskie krajobrazy.
W Domu Polskim
|
7.08.2007 – Nowy Sołoniec – dzień ostatni
|
Nerwowy poranek bo to ostatnie próby przed Wielki Finałem Kolonii! Jemy śniadanie i schodzimy z linii strzału tj. postanawiamy nie przeszkadzać [przeszkadzać będziemy później ;-)] i jedziemy do Mołdowity. Trasa dookoła przez góry bo burze zerwały dwa mosty. Mołdowita warta zobaczenia – piękna z zewnątrz, ale też cudowna wewnątrz no i nie ma tam rusztowania na którym pracują konserwatorzy. Oprócz fresków wiele pięknie zdobionych płyt nagrobnych. Wracamy z krótkim postojem nad potokiem. Udaje nam się zjeść obiad i zaczynają się występy. Sala pełna. Oprócz dzieci najbardziej żywiołowo reagują ich….. babcie. Co chwila łzy wzruszenia ocierają albo śmieją się bo przecież dziecięce przedstawienia to radość, radość i radość. Po finale wręczanie nagród i kolejne wzruszenie bo Ewa Wieruszewska ogłasza koniec kolonii. Po tym szalonym kolorowym okresie będzie czas na szarą wiejską rzeczywistość. Każdy z uczestników dostał torbę z prezentami, zdjęcie z umalowną buzią. Najlepsi dodatkowe nagrody i… No właśnie co dalej… Na zdjęciach kolonie wyglądają ślicznie bo taki ten okres jest. Kolorowa chwila zapomnienia. Prawdziwa praca trwa w Związku Polaków w Rumunii na co dzień. Walka o zachowanie języka i nauczenie zwykłego dbania o siebie wbrew otaczającej rumuńskiej beznadziei. Życie w Rumunii nie jest łatwe. Przez ostatnie dwa lata dokonał się i tak przełom cywilizacyjny chociaż z wysyłaniem relacji z podróży mamy większe problemy niż z Birmy lub Kambodży. Kiedy choć trochę wsiąkło się w bukowińskie klimaty widać też, jak mało Polska robi dla żyjących tu Polaków. A przecież te polskie wioski są jak najbardziej godne udzielenia im prawdziwej pomocy, a nie tylko politycznych gestów jak jakiś polityk zwietrzy w tym swój interes. Takich skupisk Polaków na dalekiej obczyźnie mamy niewiele – Syberia, Rumunia,… Po wsiach widać wiele samochodów z włoskimi i hiszpańskimi rejestracjami. Ktoś może powiedzieć, żę to turyści przyjechali, a tak naprawdę są to ci, co wyjechali za chlebem. Szkoda, że dobrej pracy nie znaleźli w Polsce a ich trzecią ojczyzną staje jakiś inny kraj, że bardziej w cenie może stać się język włoski i hiszpański niż polski. Może znajdą się wreszcie w Polsce ci, którzy pracę na rzecz Polonii potraktują bardziej poważnie a pomocą nie będzie wysłanie kolejnego kilimka z orłem w koronie lecz spełnienie wielokrotnie sygnalizowanych potrzeb działających na rzecz miejscowego środowiska.
Fotogramy! |
Kosz pełen wspomnień z wczoraj… Mołdowita.
Po finale
|
8.08.2007 – do Sighisoary |
Mariusz ze Sławą mieli wyjechać już o siódmej ale o 10.30 spotykamy się pod Domem Polskim. Już ruszali ale zdążyliśmy by paść sobie w ramiona i życzyć szerokiej drogi. Oni na Węgry i do Polski, my po śniadaniu w głąb Rumunii do Sighisoary. Włodek robi porządki po koloniach a poza nim smutek tylko i my i cisza. Nie ma zajęć, nie ma dzieci. Zaczyna kropić deszcz – czas jechać. Przed nami ładny kawałek drogi, w tym kilka przełęczy, kilkadziesiąt robót drogowych, itd…. Oznacza to cały dzień w samochodzie. Chłopaki dzielne – mają włączony program „spanie”. Leje jak z cebra. Może to i dobrze mniej samochodów plącze się po drogach. Jak ktoś naprawdę nie musi to siedzi w domu. Właściwie robimy tylko dwa postoje. Jeden na górskiej przełeczy aby chłopaki mogły się wybiegać i drugi we wsi Corund. Corund to już Siedmiogród. Węgierska enklawa w Rumunii. Podobno żyją tu ludzie, którzy nigdy nie nauczyli się rumuńskiego. Wieś znana jest z ceramiki. Kiedyś były garnki na płotach itd… dziś jest kilkadziesiąt sklepików i straganów z ceramiką, wikliną, kożuszkami,…. Trochę przypadkiem zjechaliśmy w boczną uliczkę i zachwyciły nas siedmiogrodzkie bramy domów. Bogato rzeźbione, istne dzieła sztuki. A później jedziemy skrótem przez wsie położone w dolinie potoku pomiędzy trawiastymi wzgórzami dającymi pożywienie bardzo licznym kierdlom owiec i stadom krów. Pogoda się poprawiła – mamy nawet czasami słoneczko. Jest nadzieja…. Wreszcie Sighisoara. Widok starówki z głównej szosy imponujący. Zaraz tam będziemy. Mieszkamy 50m od rynku. Zostawiamy rzeczy i idziemy na spacer i zupkę – chłopaki są głodni. Malutka starówka z uroczymi uliczkami robi o zachodzie słońca niesamowite wrażenie. Właściwie to w pół godziny można przejść wszystkie ulice w obrębie murów obronnych. Zaczyna padać…:-( Ale to przelotny opad. Idę z Michałkiem do samochodu po jakieś drobiazgi, bierzemy statyw i idziemy na zdjęcia pięknie oświetlonych Schodów Szkolnych z XVII wieku. Michałek zafascynowany, ale spać mu się chce więc wracamy. Staś już śpi a i Michaś wcale się nie broni przed zaśnięciem – pada na łóżko i zasypia.
Fotki! |
Każdy popasul to dla Michałka okazja do biegania i sprawdzania nowego terenu…Sighisoara
|
9.08.2007 – w poszukiwaniu Drakuli |
Poranek piękny więc Sighisoara zaprasza na spacer. Starówka jest naprawdę urzekająca. Spacerujemy po wąskich uliczkach znajdując a to szersze plany, a to bogactwo detali. Starówka cała rozryta – widać chyba wpływ pieniędzy z UE. Idą „po całości”: kanalizacja, wodociąd, elektryczność… Jest szansa, że jak położą nowe bruki to nie trzeba będzie przez wiele lat ich zrywać. Ciekawe jak miasteczko będzie wyglądać za trzy lata. W Hostelu Burg mąciwody w recepcji doszli wreszcie do wnisku, że przenoszenie nas z pokoju do drugiego identycznego pokoju jest bez sensu, ale zajęło im to prawie do południa. Mieliśmy robić okolice miasta (warowne kościoły), ale pomimo późnej pory postanawiamy ruszyć śladami Drakuli i pędzimy w kierunku Brasova. Droga jak na Rumunię wyśmienita więc jedziemy wręcz błyskawicznie. Tylko jedno pasmo górskie i kilka serpentyn. Do Brasova nie wjeżdżamy mijamy go przemysłowym przedmieściem i jedziemy do naszego pierwszego celu Rasnov. Zamek niby chłopski ale wygląda prawie jak Wawel widziany przez Wisłę. Nawet jest lepszy bo wytrzymał trzeletnie (!) oblężenie. Wewnątrz gorzej, ale i tak plątanina murów i budynków jest imponująca. No i zbliża się Bran. Nasz nr 1 na dzisiejszej trasie. Jakby ktoś przeczytał przewodnik Bezdroży to nawet by do niego nie zajrzał. Z opisu wynika, że w środku nic nie ma. Autor przewodnika był tu chyba 20 lat temu skoro napisał, że wnętrz praktycznie nie ma. A są znakomite. Świetnie poprowadzona trasa turystyczna pozwala na zobaczenia wszystkich pomieszczeń. Imponująca jest „kolekcja” piecy ogrzewających pomieszczenia. Każde w innym kształcie, z ciekawym umeblowaniem. Nawet udostępnione jest przejście sekretnymi schodami. Ilość schodów, przejść, tarasów, balkoników do pokonania jest imponująca. Imponujący jest też Drakula Land, czyli jarmark pamiątek pod zamkiem. Nie radzimy być tu w weekend – ilość ludzi musi przerażająca skoro w dzień powszedni jest ich całe mrowie. Na koniec jedziemy zwiedzić Prejmer – prototyp mrówkowca jakie zaczeły powstawać u nas za Gierka tu zbudowany już przed wiekami. W Prejmer jest najbardziej imponujący obronny kościół (lista UNESCO). W podwójnym pierścieniu murów znajdowały się cele na czas zagrożenia dla wszystkich mieszkańców wielkiej wsi! Chronili się tu na czas zagrożenia. Tu też trzymali zapasy. Trudno to opisać, to trzeba zobaczyć. Wrażenie spotęgowane jest jeszcze zachodzącym słońcem mieszającym się z mrokiem w zakamarkach. Cudnie! Wracamy na nacleg. W Sighisoarze mamy nocleg 50m od rynku więc po przyjeździe pakujemy najbardziej śpiącego do wózka i idziemy wchłonąć porcję nastroju jaki serwuje nam rynek i przy okazji jakieś piwo po długim dniu. Idziemy pod parasole i…. niespodzianka. Ola z koleżankami po koloniach jadą w głąb Rumunii. Cel delta Dunaju, ale jadą tam gdzie jest coś wartego zobaczenia i trafia się transport. No i dotarły na rynek gdzie po spotkaniu zmusiliśmy miłe panie w barku do przedłużenia działania ogródka piwnego. Po północy żegnamy się i czas spać….
Fotosnimki! |
Sighisoara
Bran
|
10.08.2007 – obronne kościoły, jazda terenowa
|
Sighisoara dzień kolejny i ostatni. Idziemy do kościoła na wzgórzu i na cmentarz. Wracamy do hostelu, szybkie pakowanie i jedziemy. Zaczynamy normalnie na Brasov a później stwierdziliśmy, że nasz pierwszy cel Darju warto osiągnąć po jeździe żółtą drogą i dość krótkim odcinku białymi drogami. Wszystko idzie dobrze do momentu, kiedy zjeżdzamy na biała drogę. Do wsi Lutita asfalt z dzierami ale OK – a dalej…. Polna kamienista droga, dojeżdżamy do kolejnej wsi i coś się nam nie zgadza. Oczywiście wszyscy pytani „nemyrtem” więc włączamy GPSa, który sobie spał spokojnie. Tia…. Niby można dalej, ale droga jest bardzo polna na mapie, a poprzedniej wiosce równoległa i ta, którą chcieliśmy jechać jest znacznie ważniejsza. Wracamy. Skręcamy pilnie patrząc na przesuwającą się mapę i… brama PGR sprzed którego wcześniej zawróciliśmy… Tym razem objeżdżamy go dookoła i droga pnie się dalej na wzgórza. GPS potwierdza, że jedziemy super, mapa drogowa pokazuje, że jest tu biała droga do Mujny ale jedziemy nie drogą lecz wspinamy się na trawiaste wzgórza ledwie widocznym śladem. Na 100% nikt tu nie jeżdzi. Żartujemy, że ostatnio jechali tu w 1944 i chyba się to sprawdza. Osiągamy skraj lasu i zaczyna się błoto. Po suszy nie ma tu śladu, jest za to efekt ostatnich ulew. Napęd na 4 i do ataku. Samochód ślizga się ale jakoś daje radę no i jesteśmy prawie pod przełęczą. Prawie robi tu ogromną różnicę – na ostatnich metrach podjazd w mokrej glinie. Niby 70 do 100 metrów ale po śladach ześlizgującej się fury widzę, że łatwo nie będzie… Wracać? Daleko cholera, stracimy z godzinę. Idę na przełecz i dalej droga schodzi w dół więc jest szansa, że odpuści. Newralgiczny podjazd moszczę łamanymi gałęzami. Ania wysiada z aparatem a ja daję ognia do pieca… Do połowy stoku samochód dał radę alę w końcu stanął i ześliznął się ze dwa metry. Chwila oddechu i dalej… Opony wyrywają kawały gliniastego błota i powoli metr za metrem jednak wspinamy się do góry. Przełecz… Połowa sukcesu. Na mapie mamy jeszcze źródła jakieś potoku, ale droga w dół… Daliśmy radę 😉 Samochód wygląda jak dzik tarzający się w błocie a my nacieszyliśmy się super widokami no i wreszcie jakaś przygoda… W Darju kościół otoczony murem z basztami (UNESCO) jest mniej imponujący niż w Prejmer, ale wieś była znacznie mniejsza. Tu zamiast cel mieszkalnych mamy kolekcję skrzyń na zapasy jakie gromadzili tu mieszkańcy, ławki szkolne bo była za murami szkoła działająca w trakcie niespokojnych czasów i niestety już nie działająca wędzarnia szynek. Tak nam się spodobało jeżdzienie po okolicznych górkach, że wybieramy kolejny kamienisty trakt, którym jedziemy na Homorod skąd kawałek trasą E30 i znowu polną drogą do Viscri. Droga do Homorod dopóki prowadziła górami jako kamienista polna droga była OK, ale w dolinie zamieniła się w asfalt po ciężkim ostrzale. 20km/godz to często za szybko. Współczuć należy tym, którzy wybrali tę drogę bez samochodu terenowego. No ale do Viscri docieramy chociaż zajęło nam to duuuuużo czasu. I dobrze bo zrobiło się pochmurnie ale po 2 godzinach mamy znów niebieskie niebo i słoneczko. Viscri to nie tylko kolejny obronny kościół (rewelacyjny zresztą) ale cała saska wieś zachowana w niezmienionej formie od wieków. Wrażenie warte trudu dojechania tu. Późny obiadek chłopaki wsysają aż miło patrzeć i jedziemy dalej. Znowu droga E30, Sighisoara i dalej na Medias. Czeka na nas Biertan. Kiedy jesteśmy ze 2 km od miasteczka już widać imponujący kościół wznoszący się nad wsią. Coś nieprawdopodobnego! Parkujemy na rynku i głowy trzeba zadzierać do góry. Mury, mury i kościół z wieżami otoczony basztami. Zachód słońca więc obiegam go dookoła i wspinam się na górę. Schody jak te szkolne z Sighisoary. Mijam pierwszy obwód murów, wychodzę na samą górę i znajomy głos krzyczy: Krzysiek! Co ty tu robisz?! Jak biegłem na zdjęcia słyszałem polską mowę i jakiś rowerzystów, którzy w między czasie weszli na zamek. Okazało się, że jest wśród nich Ania Owczarczyk z mojego kołą przewodnickiego! Zaraz po nas dojechał jeszcze jeden polski samochód i mamy Biertan opanowany przez Polaków! Niestety nie możemy naszej „okupacji” przedłużać – w sumie zamek został zdobyty 😉 – bo czas na nocleg. Poza nami wszyscy kierują się na Sighisoarę a my w drugą stronę do Targu Mures. Po pewnych problemach orientacyjnych (brak jakichkolwiek tabliczek) i językowych „nemyrtem”… Trafiamy do pokoi gościnnych przy tutejszym kościele katolickim i udajemy się na zasłużony odpoczynek… Dobranoc! PS. Chłopaki jak złapały oddech po całym dniu to szaleli dwie godziny…Fotosy! |
Sighisoara – poranny spacer na…. cmentarz. Koło kościoła znajdujemy owieczkę.
|
11.08.2007 – secesja i drewniany gotyk
|
Targu Mures, główna ulica. Co krok kamieniczki aż cięzkie od secesyjnych ozdób. Idziemy od strony cerkwii więc napięcie wzrasta swoje secesyjne apogeum osiągając przy Domu Kultury i ratuszu. Patrząc na Dom Kultury miłośnicy secesji już chcą klękać z zachwytu a jak wejdą do środka to omdlenie z wrażenia pewne na 100%. Fotografujemy i wracamy po śniadaniu do naszej noclegowni. Kościół katolicki otwarty bo trwa ślub więc szybkie zdjęcia wnętrza i jedziemy w kierunku Maramureszu. Dobrze, że jest do przejechania sporo kilometrów i można się otrząsnąć z secesji bo przecież w pięknych zielonych górach będziemy się zachwycać drewnianymi cerkwiami z listy UNESCO. Rumunia taka jest. Duża i pełna kontrastów. Pokonuje się pasmo górskie ze dwie przełecze i… inny świat. Ścigamy się z pogodą. Jest słońce ale czuć mrowienie na plecach od burzy, która się zbliża nad cała okolicę. Wreszcie ostatnia miejscowość Budesti. Cerkiew jest a obok Pension Misu – zawracamy w centrum wsi parkujemy przy bramie z tabliczką obiecująca spanie. Pojawia się starsza pani, z którą Ania dogaduje się mieszanką włosko-francusko-hiszpańską. Mamy pokój! I to jaki! Prawdziwy marmaroski pokoj w marmaroskiej chacie! Wszystko pokryte jest haftami naszej gospodyni. Dziesiątki tysięcy krzyżyków z kolorowych włoczek i kilometry nici składających się na koronki robią wrażenie. Pioruny coraz bliżej. Przynoszę bagaże i jeszcze galop po piwo do pobliskiego sklepu. Uff! Zaczyna padać jak wpadam do domu. Nasza kochana gospodyni wie jak nas zadowolić – przychodzi z talerzem z szarlotką! Ale pycha! Chłopaki wyspane w samochodzie szaleją ale wreszcie padają i nawet walące pioruny i straszliwa ulewa im nie przeszkadza. Wracając do tutejszych drewnianych cerkwi to największe wrażenie zrobiła na nas ta w Ieud. Otoczona cmentarzem z cudownie rzeźbionymi nagrobkami. Cmentarz śmiało wytrzymuje porównanie z Sapantą! Nie są to nagrobki kolorowe i wesołe ale wspaniale rzeźbione. Chłopakom brakuje wybiegania ale długi dojazd zrobił swoje. Najlepszy był postój na zjedzenie arbuza. Pioruny walą, ulewa – ciekawe co będzie jutro…
Fotosy! |
Dobry początek dnia – seceyjny Dom Kultury w Targu Mures. Targu Mures – zaspany trochę Staś najlepiej czuje się w chuście.
|
12.08.2007 – Znowu w Tokaju!!! |
Siedząc 50m od piwnic Rakoczych w Tokaju i patrząc na zachód słońca trudno uwierzyć, że jeszcze rano budziliśmy się w marmaroskiej chacie w Budesti. Że słuchaliśmy dzwonów nawołujących na nabożeństwo w cerkwi. Zrobiliśmy rundę po Maramureszu od wioski do wioski. Cerkwie, rzeźbione bramy, krajobrazy, malowniczy ludzie. Wreszcie ponownie w Sapancie. Tym razem z pobłażaniem patrzymy na turystów usiłujących zaparkować w pobliżu cmentarza i jedziemy dalej w głąb wsi do muzeum twórcy wesołego cmentarza. Chłopcy zachwyceni bo są dwa koty (nie bronią się) i kury (uciekają). Ganiają po podwórku, a my mamy czas na zdjęcia. Następca twórcy cmentarza ma co robić. Na warsztacie trzy kolejne nagrobki. Wieś spora. Pracy nigdy nie zabraknie. Dalej pędzimy ile koni w silniku. Granica i kawałek Węgier. Wreszcie Tokaj. Obiadu nie było więc idziemy na pizze. Chłopaki znowu szaleją wokół fontanny, mokrzy i szczęśliwi. Wracamy na kwaterę, wrzucamy trochę informacji do internetu (zaległości z ostatnich dni) i idziemy na winko zobaczyć jak na tokajskim deptaku zapalają się latarnie…Zdjęciuszka! |
Nasza Gażdzina nie odstępuje Stasia pilnąc by nie był na jezdni jak coś jedzie i by sobie coś nie zrobił. Jeden ze wspaniałych marmaroskich kościółków.
|
13.08.2007 – Z Tokaju do… Rybotycz. |
Tiaaa… Albo świat jest mały, albo szybko jeżdzimy… Pogoda w Tokaju nie usprawiedliwiała do plątania się po okolicy więc obraliśmy kurs na Polskę. Po drodze zdjęcia dojrzewających winogron w kilku winnicach i… bez postoju dalej. Słowację mijamy bocznymi drogami ze średnią prędkością 100km/godz. bo pusta dobre drogi i nawet w górkach da się całkiem szybko jechać. Otrzymujemy SMSa, że do Beskidu Niskiego zawitała niezła gromadka naszych przyjaciół więc zamiast przez Barwinek jedziemy przez Konieczną i dwa spotkania. Pierwsze w Domu na ŁĄkach drugie w Pstrężnej… Zdjęć nie robiliśmy chcąc się nagadać i nacieszyć ze spotkania. Z Beskidu Niskiego czeka nas wieczorny przeskok na Pogórze Przemyskie. Deszczyk kropi to znów przestaje, ale bez problemu jestesmy w Birczy. Deszczyk…. kropi…. a wcześniej lał… Oznacza to, że zamiast jechać fragmentem polnej drogi przez trawiaste stoki ześlizgujemy się po rozmiękłym błocie. Samochód mimo sensownych opon i napędu na cztery koła jest bezradny. Jak nas gdzieś wrzuci w dołek to nie wyjedziemy. Jedziemy na wprost po trawie i jest trochę lepiej, ale wjechać z powrotem nie damy rady chyba, że na łańcuchach. No ale wreszcie wąski asfalt i dolina Wiaru. Rzeka od naszej ostatniej bytności poczyniła spore spustoszenia i pozabierała sporo drogi. Wreszcie Rybotycze, kwatera, sprawdzenie zasięgu GSMa, niniejsza wiadomość i spać…. Jutro śpimy tak, by się wyspać, a wieczorem do Kalwarii Pacławskiej na zdjęcia. |
Poranek w Tokaju
|
Zobacz dalej: FOTOBLOG cz. 4 lub: strona główna, fotoblog cz. 2
(c) Portal Małego Podróżnika