NAMIBIA 9000. km afrykańskiej przygody – BLOG cz. 2 odcinek 2
NAMIBIA 9000 km afrykańskiej przygody
BLOG część 2 – odcinek 2
X-XI 2008
31 X – Przedzieramy się przez góry…
|
---|
Podejmujemy ważną decyzję. Zamiast trzy razy dłuższej trasy wybieramy 75 km „spacerek” przez góry. Początek to niezły hard core. Jazda po kamieniach i pokonywanie kolejnych prożków skalnych. Uważne omijanie ostrych jak brzytwy łupków czyhających na boki naszych opon. Chyba najtrudniejszy był podjazd z twardej gliny ze spływającą wodą. Na wprost bez szans na podjazd bo hopla w górę jest straszna i samochód się ześlizguje – a ma gdzie – koryto potoku kilka metrów niżej. Boczkiem, boczkiem łapiąc trawki i… udało się. Dalej to już kaszka z mleczkiem chociaż niektóre przejazdy pokonujemy wolniej niż piechur. Ale opłaca się uważna jazda bo nie mamy żadnego kapcia! Opony całe ufff…
*** Po wyjechaniu na przełęcz za plecami mamy skalną gardziel a przed nami płaskowyż porośnięty żółtą trawą. Jedziemy wielkimi przestrzeniami. Od czasu do czasu zbliżają sie wzgórza i droga skacze z pagórka na pagórek. Trafiamy do miejsca gdzie gęsto rosną welwiczjie. Jedna jeszcze mała i głupiutka [ 😉 ] wyrosła na środku drogi. Szczęśliwie to nie droga zrobiona spychaczem ale off road więc środek jest wolny. *** Jedziemy dalej. Z lewej stronie coraz masywniej prezentuje się „płonąca” góra Twyfelfontein. To nasz cel. Ale aby się dostać do jednego z najsłynniejszych miejsc z naskalnymi rysunkami musimy zrobić rundkę wokół pasma górskiego. Droga niekiedy trudna ale w porównaniu do poranka to luzik. Wreszcie początek gravela i stop. Niewielka tabliczka „Organ Pipes” zaprasza do jaru gdzie ściany uformowane są z bazaltowych słupów. Wygląda to ciekawie, ale trochę naciąganie. Kudy im tam do naszych Organów Wielisławskich o Wilczej G. koło Złotoryi nawet nie wspominając. *** Pojawiają się pierwsze samochody. Przez cały dzień minęliśmy tylko jeden samochód jadący naszym szlakiem. Teraz coraz więcej samochodów ale Twyfelfontein to miejsce na liście UNESCO i nie ma się co dziwić. Wreszcie parking. Upał taki jaki zawsze tu rekomendują – grubo ponad 30 stopni. Decyzja może być tylko jedna na wycieczkę dzieci nie idą aby się usmażyć. Godzina ponad drogi w takim upale to dla nich żadna atrakcja. Ponieważ ostatnio to ja biegałem do jaskini na zdjęcia dziś kolej na Anię. Ponieważ Ernest z Łucją chcą iść na wycieczkę zabieram naszych chłopaków i Ninkę i jedziemy do Twyfelfontein Lodge. Jak się dowiedzieliśmy mają tam basen, który w taki upał będzie znakomitym miejscem dla dzieci. Znacznie ciekawszym niż nawet 5 obiektów z listy UNESCO, w których nie można sie kąpać. *** W lodge udaje się zdobyć frytki dla dzieci. Kuchnia czeka na jakiś autokar pełen turystów i nie jest chętna do współpracy ale litują się nad dziećmi i mamy frytki a ja zimne piwo. Dzieci szaleją na basenie i kiedy po ponad 30 minutach na stół dostajemy kopiaste talerze z frytkami zmiatają wszystkie co do jednej. *** Po prawie dwóch godzinach wracają zdobywcy Twyfelfontein. Ale ja z nimi nie byłem więc Ania dopisze się myślę później z wrażeniami z tego miejsca. < Ania > … < / Ania > *** Jest już późno ale nie mamy wyboru musimy nadganiać drogę. Do samochodów i naprzód. Padło na Palmwag. Jest tam niezły camp. Jedziemy ile w silnikach mocy. Zwalniamy kiedy zapada ciemność i dobrze bo bezpieczniej i na tle fioletowo-czerwonego nieba po zachodzie słońca widzimy kudu i żyrafę. Wreszcie jest Palmwag. Bramka weterynaryjna na granicy obwodów i zjeżdżamy na camp. I tu pierwsza niespodzianka – pełny camp! Żadnego miejsca wolnego! Kierują nas na parking. Tam już jeden znajomy samochód z namiotem. To Polacy poznani przy fokach na Skeleton Coast. Rozstawiamy namioty, kolacja, pogaduszki i spać! *** Zdjęcia… |
Rhino Camp rano.
|
1 XI – Od Palmwag po Purros Camp! |
Długi dzień bo musimy dojechać do Purros. Słynnego campu na terenach Himba gdzie roi się od pustynnych słoni. Nasze plany to właśnie dotarcie na camp i dwa noclegi na nim. A z zajęć to szukanie słoni i odwiedziny u Himba.
*** Początek dnia to tankowanie i długi C43 grawel. Urozmaiceniem jest większa liczba zwierząt. Żyrafy, zebry, mniej znane gatunki antylop. Krajobrazy fajne, ale droga długa. Na obiad zjeżdżamy 6 km w bok kamienistą drogą do Ongongo River Hot Springs. Super camp w korycie kamienistego potoku, którym płynie woda! Zjazd na camp hard core po głazach i przez rzekę. Po co się telepaliśmy? Dla dzieci! Na campie jest naturalny wodospad ok 5 m wysokości. Pod nim niebieska woda w kilkumetrowej misie skalnej. Co dzieci na to? Pieją z zachwytu i nie wychodzą z wody. Zmieniamy się przy nich robiąc obiad aby nie wpadło im do głowy coś…. *** Wyjeżdżamy rozleniwieni obiadem i upałem sakramenckim. Kolejny cel to Sesfontein. Dawny niemiecki fort a obecnie hotel pozwala trochę przenieść się w czasy pokazywane na filmach z Legią Cudzoziemską. Fort tonie w kwiatach co pozwala zapomnieć o jego militarnej przeszłości. Tankujemy się na max bo przed nami droga do Purros. Musimy mieć paliwo na szukanie słoni, wyjazd do Himba i jak się da drogę w górę. Wrócimy do Wybrzeża Szkieletowego od strony lądu w jego zamkniętej strefie, odbijemy się od granicy parku i skierujemy się w Kaokoland do Orupembe. Stąd już „prosta” droga na Opuwo. Ale to plany na przyszłość. *** Najciekawszy był ostatni fragment drogi do Purros. Samochód płynął w morzu płowych traw. Wokół stadka wielkorogich krów należących do Himba. I wreszcie rozjazd przed Purros. W lewo do wsi w prawo na camp. Wieś odwiedzimy jutro. Dziś jedziemy znaleźć nasze miejsce noclegowe. Wita nas Bertus – akurat ma dyżur i należy do ludzi, których człowiek lubi od pierwszego spojrzenia i uścisku dłoni. Wszelkie formalności załatwimy jutro. Dziś umawiamy się co też możemy jutro zrobić i co chcemy. Od rana będziemy tropić słonie, a po południu pojedziemy do wioski Himba. *** Zdjęcia… |
Palmwag – tankowanie na początek dnia.
|
2 XI – Pustynne słonie i wioska Haimba! |
Rano tropimy pustynne słonie. Niesamowite uczucie widzieć te piękne zwierzęta tuż obok nas. Tuż dosłownie bo z campu zrobiliśmy raptem 500m piaszczystą drogą i spotkaliśmy pierwszą dwójkę. Nawet trochę się cofamy, aby ich nie niepokoić. I tak jesteśmy raptem 30 metrów od tych olbrzymów. Słonie poruszają się z taką gracją i z taką precyzją zrywają upatrzone gałązki, że zawsze budzi to w nas zdumienie. Słonie oddalają się w gęstwinę – jedziemy dalej. Tym razem żyrafy, które będziemy spotykać dziś dość często. I znowu słonie. Kręcimy się w plątaninie dróg lub jeździmy wyschniętym korytem rzeki. W końcu Bert zarządza wjechanie w dolinę flankowaną stromymi skałami. Jest tu woda, która po kilkuset metrach znika. To Hoarusib River. Płytkie rozlewiska pokonujemy z dużym rozbryzgiem. A jedziemy w górę rzeki aby spotkać mamę słonicę z małym. Widzimy trochę ciekawych ptaków w tym stadka gęsi. Pawiany pasące się trawą i uciekające przed nami na ściany kanionu, którym jedziemy. W reszcie stop! Bert zaniepokojony mówi, że słonica poszła gdzieś dalej ale za to stoimy nad świeżutkimi śladami lwa. Jest tu samiec i 3 samice więc lepiej ich nie drażnić. Tym bardziej, że samiec podobno się nie boi i jest bardzo agresywny. Wracamy doliną rzeki pokonując liczne brody lub jadąc po wodzie długimi odcinkami.
*** Acha! Byłbym zapomniał – mamy pierwszą gumę! Cichy syk i mamy flaka. Szczęśliwie to tylko malutka zwykła dziurka jak od gwoździa. Wracając wstępujemy do Purros. Zostawiamy u miejscowego specjalisty koło. Odbierzemy, je po południu lub wieczorem. Musimy tylko flaka napompować kompresorem aby można było postawić diagnozę gdzie jest dziurka. *** Po południu wizyta u Himba. Jest w pobliżu ich wioska. Niestety to typowy family „Himba” business czyli wioska, w której wiele miejsca zajmują stragany z pamiątkami. Ale jak na pierwsze spotkanie z Himba jest OK!. Tu mamy „prezentacje” ich codziennych czynności takich jak mielenie ochry i przygotowanie brązowo-czerwonej mazi, którą smarują swoje ciała kobiety. Wędrujemy od chaty do chaty, robimy zdjęcia i kiedy się już nasyciliśmy wracamy na camp. Ognisko. Kolacja. Jutro daleka droga do Opuwo i Wodospadów Epupa. *** Zdjęcia… |
Tuż za campem pierwsze słonie.
|
3 XI – Z Purros pod Wybrzeże Szkieletowe…
|
Z Purros zamiast wracać tą samą drogą jedziemy w górę. Ma być trudno jest średnio. Pierwsza rozerwana opona. I to takim zwykłym gravelu. Relacja Ernesta i Łucji jest zgodna – walnęło jak z armaty. Dziura z 10 cm, opona do kasacji. Męczymy się z wymianą bo jakoś pechowo brakuje centymetra do włożenia zapasu. Spuszczać powietrza też nam się nie chce. Używamy drugiego podnośnika i poszło. Droga ma faktycznie grubą tarkę, ale opisy były takie, że to to horror??! Nasze wątpliwości w prawdziwość relacji wzbudzał też fakt, że to nie off road ale zwykła D3707.
*** Droga ciekawa. Cieszymy się, że nie musimy wracać do Sesfontain. Dłużej, ale naprawdę ciekawie. Stado oryksów, powrót krajobrazu z Wybrzeża Szkieletowego, który po chwili zostawiamy dokładnie za sobą. Droga wykręca o 90 stopni i jedziemy przez morze żółtych traw. Horyzont wyznaczany pasmami gór. Bardzo ładna trasa. Jej półmetek to Orupembe. Trochę koniec świata. Centrum wioski składającej się z kilku domów stanowi sklep. Zaopatrzenie w jedzenie niewielkie, ale konserwy są. Jest też duuuuuża lodówka i zimnym piwem. Przychodzi kilka Himba. Gadamy i wymieniamy uśmiechy, prawie już jesteśmy przyjaciółmi. Częstujemy kobiety herbatnikami na dalsze przełamanie lodów. Zadowolone bardzo. Jedna patrzy łakomie na piwo i pokazuje, że też by chciała. Ania oddaje jej swoje, stukam się z nią butelkami i pijemy do dna… Na zdrowie! *** Jedziemy dalej. Teraz fragment górski. Silniki na 2 biegu wyrażają swoje niezadowolenie, ale później zjazd i równina. Coraz więcej wsi im bliżej Opuwo. Więcej ludzi wędruje drogą. Spotykamy kobiety Herrero. W swoich strojach wyglądają jak kwiaty pustyni. Szczególnie gdy widzi się je w z oddali na pełnej pyłu szarej drodze. *** Chcemy zatrzymać się przed Opuwo na nocleg, ale jakiś lokalny camp z racji ogrodzenia został wykorzystany na zagrodę dla bydła. Wszystko tonie w qpach krowich, kozich, itd…. Miejsce nie kwalifikuje się na nocleg. Jedziemy dalej. Jest małe wzgórze z prawej strony drogi. Chcemy się za nie schować, aby nie rzucać się w oczy z drogi, ale miejsce po drzewami to istny skład kup wszelakich. A i niedaleko wioska. Jedziemy. Słońce już nisko ale lustrujemy pilnie krajobraz. Widać stare zagrody, ziemia wyjałowiona, nie ma kup i pasterzy, którzy przenieśli stada dalej. I małe wzgórze ze skałkami, za którym mamy osłonięte miejsce na biwak. Ognisko i kolacja kończą dzień. *** Zdjęcia… |
Znowu w trasie. Centrala! W aucie Ernesta mamy problem… Chłopcy pomagają w wymianie koła a Ninka….
|
4 XI – Od Opuwo po Epupa Falls. |
Namibia coraz bardziej dostępna. To mój wniosek po drodze do Epupa Falls. Wszyscy mówili, że nie mniej niż 4 godziny. Dojechaliśmy w dwie i pół.
Ale najpierw jedziemy do Opuwo. Widać zbliżanie się miasta i w ilości i wyglądzie wiosek. Mniej tradycyjnych chat a więcej czegokolwiek co da się wykorzystać do budowy domu. Blachy, plastik, karton. Na przedmieściu mamy klasyczny slums. To domy koczowników, którzy przybyli tu i jak na razie pozostają szukając szczęścia. *** Widok ulic Opuwo jest dość szczególny. W architekturze następuje to co nazywa się w Warszawie „raszynizacją” przedmieścia. Architektura od sasa do lasa i pełno różnych zakładów usługowych, sklepów z produktami dla lokalsów. Jak się popatrzy na ludzi to naprawdę można się zdumieć. Przed swoim warsztatem samochodowym dobrze ubrany właściciel gada przez komórkę. Przed nim defilują prezentując swoje śliczne biusty Himba zmierzając na lokalny targ lub do supermarketu. Dwójka dzieci w nieskazitelnie czystych mundurkach wraca ze szkoły. Ochroniarz przegania obdartych żebraków chcących coś dostać. A resztę wolnego miejsca wypełnia kolorowy tłumek ubrany często jak ze szmateksu ale z takimi rodzynkami jak niesamowicie kolorowe kobiety Herero w swoich tradycyjnych wiktoriańskich strojach. Wieża babel, poplątanie z pomieszaniem. *** Opuwo jest męczące dla tych, którzy mają małą odporność na nagabywania dziesiątek ludzi. Od zwykłych żebraków przez stada dzieci, sprzedawców czegokolwiek po ubrane tylko w kusą spódniczkę sprzedawczynie pamiątek z plemion z pogranicza Angoli mające swój stragan w wielkiej miednicy lub koszu na głowie. *** Dla nas układ zabudowy Opuwo jest idealny. Razem zblokowane: stacja benzynowa, sklep dla rolników sieci Agra, małe pawiloniki kryjące m.in. kafejkę internetową i supermarket OK! Na tym niewielkim odcingu przewalają się dziesiątki ludzi. Inni okupują cień po wszystkimi drzewkami na parkingu. Wrzucamy kawałek uzupełnionego bloga na serwer, robimy zakupy w supermarkecie i jedziemy na obiad. A tymczasem… *** Ernest z Łucją walczą z warsztatem o oponę, nową dyszę do butli gazowej i lodówkę, która po naprawie w Swakopmund padła bo świeci i udaje pracę ale nie chłodzi. Za oponę chcą z 500 N$ niż się należy co dowiadują się po konsultacji z Camping Car Hire. Kiedy wracamy po obiedzie w ostatnim momencie by zdążyć dojechać do Epupa Fall są w środku walki i właśnie wymontowują lodówkę. Decyzja zapada szybko – my musimy jechać i zrobić zdjęcia wodospadów, które są oświetlone tylko po południu. Ernest z Łucją zostają w Opuwo w rewelacyjnym Opuwo Country Hotel (z basenem w którym Ninka szaleje razem z chłopakami) i gdzie zajeżdżamy na obiady. Jutro o 13.00 mamy się spotkać i jechać do Etoszy. *** Pędzimy ile nam dali koni mechanicznych. Droga rewelacyjna. Gravel ale gładki, widać, że nowo zrobiony. Straszyli nas, że droga będzie straszna i będzie trwać minimum 4 godziny. Setny kilometr jest pięknie. Okangwati – baza drogowców, wreszcie jakieś 30 km od wodospadów droga wspina się na przełączkę i wyłażą kamienie, robi się wąsko. Widać, że tu jeszcze nie doszli z maszynami ale jak później rozmawiamy do Epupa będzie nowa droga. Czas dojazdu będzie max 2 godziny! *** Dojeżdżamy w ostatnim momencie by zrobić zdjęcia. Nowy element krajobrazu to…. baobaby. Niewielkie bo niewielkie ale piękne. Wiele baobabów rośnie na skałach opadających w gardziel wodospadu. Wody mało ale dzięki temu daje się zobaczyć ten wodospad w całości. Dochodzę na grzebień skalny o dwa metry od progu wodospadu. Rzeka zwęża się tu do półtora metra i spada ponad 30 m w dół między pionowe, a często nawet przewieszone skały. Wyciągam rękę z aparatem jak najdalej za próg skalny i na ślepo robię zdjęcia. Dopiero teraz wiem co jest pode mną. *** Wieje silny wiatr. Przestawiamy samochód przed rozstawieniem namiotów aby nie wiało nam prosto w moskitierę. Jesteśmy na granicy z Angolą. Strefa malaryczna. W apteczce na wierzchu leży Malarone – nasza profilaktyka i leczenie malarii. Komarów jednak nie ma bo jeszcze się nie wykluły i nie napiły zakażonej krwi (miejscowi mówią, że tu malarii nie ma od 2 lat). Chłopcy na ostatnim wyjeździe do Azji z profilaktyki antymalarycznej zrobili sobie jedną z zabaw (leki łykali z dżemem). Teraz muszą poczekać – na Caprivi Strip jest malaria więc jeszcze będzie czas na Malarone;. *** Camp jest fantastycznie położony. Nasz samochód jest raptem niecałe 100 m od wodospadu. Oczywiście obchodzenie oczek wodnych i wspinaczka po grzebieniach skalnych trochę zajmuje czasu, ale jest bosko. Miejsce przypomina nam trochę Rhino Camp chociaż tu nie pod akacją, ale pod palmami i baobabem mamy biwak. Obok pryszniców śmieszne kolumnowe piecyki gdzie tli się ogień na kawałkach liści palmowych – mamy ciepłą wodę! Wiatr przestaje wiać i robimy grilla. Pieczemy śmieszne tutejsze kiełbaski, które chłopcy bardzo polubili. Po upieczeniu są suche, łamliwe ale smakują znakomicie. Idziemy spać bo jutro trzeba wstać rano. Po pierwsze jedziemy odwiedzić wioskę Himba a po drugie czekają w Opuwo Ernest z Łucją i Ninką. Dobranoc… *** Zdjęcia… |
Nasz biwak przed Opuwo.
|
Zobacz: BLOG część 2 odcinek 3 lub strona główna, Blog cz. 2 odcinek 1
Zapraszamy na prowadzony przez nas portal o Namibii!
Nasza NOWA książka o Namibii: NAMIBIA. Przez pustynię i busz – więcej o niej na portalu, a jeżeli chcesz ją kupić to zapraszamy do naszego sklepu: NAMIB.pl!
(c) Portal Małego Podróżnika – Planeta Kobusów