Wyprawy

INDONEZJA – wyspy BALI i GILI, SINGAPUR – 17 XI, BALI, Ubud > KUTA

MP_BALI_baner250

INDONEZJA – wyspy BALI i GILI, SINGAPUR
17 XI,  BALI, Ubud

 

Poranek dla mnie był porankiem aktywnym a nie przewracaniem się na drugi bok i dosypianiem aż chłopcy się obudzą i zaczną realizować jakieś szalone pomysły.

Postanowiłem wrócić do Monkey Forest. Ostatecznie wygoniła nas z niego ulewa a chciałem jeszcze porobić trochę zdjęć w porannym świetle. Trzeba przyznać, że Monkey Forest jest niezwykłym miejscem. Rano eksplorowałem tylko okolice strumienia płynącego w głebokim kanionie. Mamy tam świątynie, wiele ciekawych rzeźb w tym ogromne jaszczury i pięknie rzeźbione małpy i sam kanion z brzegami porośniętymi roślinnością lasów tropikalnych. Wilgotność straszliwa. Po przejściu dziesiątkó schodów jestem mokrusieńki od potu. Wracam do wyjścia i czas na kolejne zadanie – znalezienie miejsca gdzie można kupić art. do pakowania. Ponieważ nie udało nam się kupić kosza tak gęsto plecionego i odwpowiedniej wielkości by pomieścić nasze pamiątki (chcieli za chociaż trochę nam pasujący milion rupii na początek) to po przesłuchaniu co mają na temat „paking guds” do powiedzenia dyżurni w recepcji naszego hotelu mój wybór pada na pocztę główną w Ubud. Proponowano mi jeszcze jakieś „cargo office”, które prawdopodobnie było oddziałem DHL. Poczta wydaje mi się pewniejsza bo wskazanie na nią częściej się pojawia. Biorę hotelowy samochód korzystając, że jeszcze jest na tyle wcześnie, że nawet kierowca jeszcze nie skończył śniadania. Poczta to trafienie w „dziesiątkę”. Mają cały dział, który pakuje dowolna rzecz na dany wymiar. Ja oczywiście nie przywiozę im stosu pamiątek ale dostaję to co jest najważniejsze, kartony i taśmę do pakowania. Wracam do hotelu i okazuje się, że w dobrym momencie – Ania z chłopakami właśnie wstali. Śniadanie i…. pakowanie. Pakowanie takie z grubsza – byle do Kuty.

Jest 11.oo i niezawodny Putu czeka na nas. Jesteśmy gotowi, pakujemy się i jazda… Za hotel tradycyjnie zapłaciliśmy dzień wcześniej aby nie było problemów typu „no connection”. Pierwszy etap naszej jazdy to niedaleki przejazd do Elefant Cave koło Bedulu. Ciekawe miejsce no bo mamy tam plac z łądnie poukładanymi kamieniami z dawnej świątyni bo miejsce czczone już od 11 wieku. Baseny z rybami, do których leje się woda z posągów, samą jaskinię, pozostałości czegoś co nazywa się posąg Buddy lub starożytności buddyjskie a za nimi tajemnicze rzeźby na wychodniach skalnych pięknie zamaskowane zieloną omszałością. Obiekt z listy UNESCO. Na a w pobliżu… ale o tym później…

Miejsce tak naprawdę to Goa Gajah. Od parkingu schodzi się schodami mając po lewej widok na dolinkę otoczoną stromymi stokami gdzie w centralnym jej punkcie niżej ponad 5m od otaczającego terenu gdzie chodzimy jest wielki basen podzielony na mniejsze. Do każdego leje się woda z kamiennego dzbana trzymanego przez nadnaturalnej wielkości posąg kobiety. No a gdzie jaskinia? Zwraca uwagę wielki kamienny demon wyrzeźbiony w obrywie skalnym. Co chwila w jego otwartych ustach znikają turyści, a inni wychodzą na zewnątrz. To właśnie przez paszczę potwora prowadzi wejście do jaskini. Korytarz ma jakieś 10 – 15 metrów i kiedy się kończy to możemy pójść po kilkanaście metrów w lewo lub prawo. Parno, pełno dymu kadzidel, nie masz latarki to niewiele zobaczysz pomimo, że pali się kilka lamp oliwnych. Zapalone są w niszach skrywających a to lingamy, a to Ganeszę a no… niewiadomo co… Turyści świecą sobie telefonami komórkowymi, kamerami, czym kto ma aby coś zobaczyć. Ostre błyski fleszy albo oślepiają albo jak w stopklatce zatrzymują obraz jakiegoś posągu, kawałka korytarza,… Dla wielu jaskinia to oczywiście rozczarowanie, dla nas kolejna ciekawostka, coś innego niż to co widzieliśmy dotychczas.

Warto trochę pospacerować po okolicy Elefant Cave. Tabliczki kierują ku pozostałościom buddyjskim i hinduistycznej świątyni. Za świątynią zwracają uwagę tajemnicze płaskorzeźby przy ścieżce na wychodniach skalnych. Omszałę wyglądają niesamowicie bo najczęście widzimy je z bliskiej odległości, kiedy mózg rejestruje, że w czerniach, szarościach i zielonościach jest kształt ludzkiej twarzy lub postacie zwierząt. A sama ścieżka prowadzi do kolejnej świątyni Yeh Pulu. Jest tylko jeden problem ścieżki sprowadzają karkołomnym zejściem nad Elefant River co skutkuje tym, że trzy razy żegnam się z życiem idąc błotnistą ścieżką zmieniającą się w półkę skalną na jedną stopę szerokości. Może nie byłby to wielki problem, ale… padało i jest błotniście. Lot 30 metrów w dół jest więcej niż prawdopodobny. Dochodzę na kilkanaście metrów od kipieli rzeki i miejsc, gdzie były miejsca medytacji – patrzę na zegarek i… poddaję się… Zostawiłęm Anię z chłopakami, droga jeszcze jest przed nami, a powrót zajmie mi sporo czasu no bo łojenia trochę jest… Trzeba będzie tu wrócić kiedyś w sprzyjającym bardziej czasie…

Jedziemy sobie dalej a tu nagle… kilkadziesiąt kobit z nieprawdopodbnie misternymi ok. metrowej wysokości konstrukcjami na głowach w kształcie wieży, gdzie każda warstwa to kolejne owoce plus zwieńczenie z plecionego bambusa. Gdzieś idą… z głownej ulicy skęciłą cała procesja w boczną i idą… idą… Wracam do samochodu i Ania macha w kierunku skąd przyszła procesja… idzie kolejna… tym razem kilkadziesiąt kobiet z kolorowymi plecionymi koszami na głowach a za nimi to nie głos jakiegoś radia w samochodzie, ale cała orkiestra z werwą grająca maszerującym. Skręcili w tę samą ulicę.

Wracam do samochodu i szybka narada co robimy? Chłopaki śpią, Tanah Lot niedaleko a słońce jeszcze wysoko więc skręcamy i jedziemy za pochodem. W pewnym momencie porządkowi zatrzymują nasz toczący się ledwie, ledwie samochód i dyskutują z Putu. Po chwili wszystko się wyjaśnia. Powiedzieli, że jest tu skrót pozwalający dojechać szybko pod świątynię dokąd zmierza cały pochód.

Pura Dalem Brerong to świątynia, która ma dziś swoje święto. Świątynia Śmierci, ale nie będzie dziś kremacji. To raz na pół roku przypadające święto świątyni. Świątynia piękna. Normalnie szaro, czarno, ceglasta tera przystrojona jest parasolkami białymi i złotymi i wieloma kolorowymi ozdobami. Plus odświętnie ubrani wierni ją odwiedzający. Świetny widok. Świątynia również zaskakuje kolorami a wejścia strzegą bajecznie kolorowe demony. Przed świątynią typowy polski odpustowy jarmark. Nie ma tylko cukrowej waty i plastikowych Maryj z odkręcaną głową na poświęconą wodę.

Kiedy wyjeżdżaliśmy trafiliśmy na kolejną grupę pielgrzymującech do świątyni. To zapewne z kolejnej wioski kobiety z ofiarami i kolejni muzycy. Wyjeżdżamy na główną drogę i naszą uwagę zwraca udekorowanie wszystkich lokalnych świątyń. Nowe materiały, parasole, szarfy. Okazuje się, że w tym regionie trwa właśnie święto, które gromadzi pielgrzymujących to w jednej, to w drugiej świątni. Odwiedzamy jeszcze jedną małą świątynię, która urzekła nas swoim widokiem z okien samochodu. Tu nie ma tłumów, ale możemy fotografować z bliska wieże ofiarne z owoców. Misternie zlepione obrazy fantastycznych kompozycji kwiatowych wykonanych z kolorowanego ciasta ryżowego. Od czasu do czasu ktoś przyjeżdża z nowymi ofiarami. Piękne światło, słońce nabiera złotego koloru czas na jazdę obowiązkową każdego kto trafi na Bali…

Świątynia Tanah Lot to żelazny punkt każdej wycieczki. My dzięki Putu nie trafiamy w srodek tłumu turystów pod świątynią, która może i ciekawie położona ma jednak ciekawą konkurentkę. Wychodzimy na punkt widokowy położony wysoko między Tanah Lot a świątynią Batu Bolong. Stojąc twarzą do oceanu z lewej mamy Tanah Lot o której skały rozbijają się fale i wygląda to tak, jakby któraś z fal miała sięgnąć murów świątyni. Z prawej strony na skale wystającej z wody połączonej z lądem kamiennym, naturalnym mostem wznosi się świątynia Batu Bolong. To właśnie ona w zachodzącym słońcu jest znacznie bardziej fotogeniczna niż słynna Tanah Lot.

Do zachodu słońca jeszcze trochę czasu. Wąskimi schodkami i po skałach schodzimy na odkrytą przez odpływ plażę pod skalnym łukiem Batu Balong. Szary, gruby piasek pełen muszelek i pionowy klif wysoki na kilkadziesiąt metrów to nasz amfiteatr do podziwiania zachodu słońca. Chłopcy bawią się w wodzie, my fotografujemy, Putu wysyła eSeMeSy,… sielanka na koniec dnia.

Dzięki „strategicznemu” miejscu i Putu znającemu świetnie teren trafiamy na parking przed falangą turystów wracających na parking i chcących się później wydostać do Kuty. Jedziemy do hotelu przez najsuchszy fragment Bali jaki widzieliśmy. Faktycznie nie ma tu wody i na dodatek jest wyżej niż okolica w nią bogata. No i Kuta oraz korek na szosie. Jedne, drugie światła – wleczemy się strasznie wolno lub stoimy. Ale tu do akcji wkracza Putu i jego znajomość Kuty (w sumie tu mieszka). Wzdłuż kanału, przez jakieś szalenie wąskie przejazdy przez opłotki miasta dostajemy się na Legion Street – główną ulicę gdzie jest nasz hotel.

Tym razem hotel bardzo skromniutki, ale cichy bo nie ma w pobliżu dyskoteki a mimo to przy głównej ulicy. O takie miesca w Kucie trudno. Umawiamy się na jutrzejszą wycieczkę i zabieram się za pakowanie finalne naszych pamiątek. Jedno pudło oklejone, obszyte, na drugie będzie czas jutro.

Zdjątka:


Tętniące życiem wieczorami Ubud rano wygląda jak wymarłe.
Poranek w Monkey Forest.
Włam po śniadanko i to skromne, jakieś burole.


Elefant Cave.


Otwarta paszcza demona to wejście do jaskinii.


Wnętrze jaskinii pełne przytłaczającej mieszanki wilgoci i dymu lamp i kadzideł.


Wracamy na powierzchnię.


Ta woda podobno odmładza. Mam nadzieję, że chłopcy
jednak trochę wyrosną z tzw. głupiego wieku.


Omszałe twarze na skałach. Gotowa sceneria do filmów fantasy.


Miejsca medytacji w grotach nad Elefant River.


Photo plizzzzzz….


I kulisy powstawania….


….tego zdjęcia.


Jeden z przydrożnych warsztatów.


Kolejny widoczek z trasy. Uczta, której bohaterem jest upieczone w całości prosie.


Zatrzymaliśmy się sfotografować procesję….


….która znienacka skręciła w boczną drogę…


….ponad 100 osób i orkiestra – trzeba to sprawdzić!


Trafiliśmy na święto w Pura Dalem Brerong.


Demony strzegące wejścia do świątyni.


Wieże z owoców trochę jak pagody.


Te niezwykle kolorowe ofiary są przygotowane z barwionego ciasta ryżowego…


…lepi się jak z plasteliny.


A to już mała wiejska świątynia. W niej również święto.


Przed wejściem trzeba się przyzwoicie ubrać.



A to zdjęcie zrobił nam Michałek!
Ledwie mógł utrzymać ciężki aparat
a i kadr ładny i nieporuszone.


Nasze gratulacje synku!


Układanie kolejnych ofiar.


I ostatnie spojrzenie na tę małą ale bardzo ładną świątynię.


Tanah Lot z jednej strony atakowana przez fale oceanu
a z drugiej przez fale turystów.


Chłopców fascynują ogromne fale.


Świątynia Batu Balong pod jej skalnym mostem….


…czekamy na zachód słońca.


No właśnie!!!.


Plantatorzy kokosów.


Droga do Paryża… Tfu! Kuty!
To tylko jakiemuś Francuzowi tęsko było za paryżewem… no to po co emigrował?!


Kuta Welcome!!!

 


…:: kolejny dzień :::: strona główna :::: poprzedni dzień 16 XI ::…

(c) Portal Małego Podróżnika

Share