DZIECI ŚWIATA – BIRMA/Tajlandia – Wyspy uchodźców (reportaż)
Obozy uchodźców przypominają wyspy. Zamieszkane przez rozbitków, wyrzuconych przez wiatry historii za burtę codzienności. Żyją poza czasem, z dala od miejsc jakie znają i rozumieją. Choć wysp tych brak na mapach normalnego życia, latami istnieją obok. Wiele ich mieszkańców to dzieci.
Z Mae Hong Son, malutkiego punkciku w rogu mapy Tajlandii, wiekowa ciężarówka mozolnie wlecze się serpentynami do miejsc zapomnianych przez świat. Nagle samochód gwałtownie hamuje – dalej wiedzie ścieżka przez dżunglę. Oficjalnie w Tajlandii nie ma żadnych informacji o obozach uchodźców z Birmy. Wszędzie słychać tą samą odpowiedź: „Jest dobrze, sytuacja unormowana, uciekinierzy wrócili do domu”. Ale nie pasuje to do rzeczywistości.
Niebezpieczne szkoły
Na pierwszy rzut oka obóz to zwykła wioska. Tylko domy stoją bliżej siebie. Nie ma kur plączących się pod nogami, uprawnych pól wokół, przestrzeni. Na ulicy – jak w każdej normalnej wiosce – bawią się dzieci. Mimo że dopiero wyszły ze szkoły, nie mają widocznych w całej Azji mundurków. W tradycyjnych torbach przewieszonych przez ramię widać cienkie, zużyte książki, odbite na ksero.
W bambusowej chacie, na macie rozłożonej wprost na podłodze siedzi 23-letnia Samutu. W dżinsach i podkoszulku, z ciemnymi włosami związanymi w kitkę wygląda niczym studentka, która wyrwała się na wakacje. W obozie mieszka od trzech lat. – Po skończeniu podstawówki wyjechałam do innego miasta. – opowiada swoją historię. – Skończyłam liceum. Nie mogłam wrócić do domu, bałam się aresztowania. W Birmie aresztuje się na okrągło w szkołach, bo tam ludzie zaczynają myśleć i zadawać pytania. A ja strasznie chciałam się uczyć dalej. Więc przeszła przez dżunglę. Aż tutaj.
– U nas uniwersytet jest zamknięty. Otwierają go na miesiąc. Wtedy zachodni dziennikarze piszą, że jest normalnie, a władze zaraz po wizytacji zamykają go na pół roku. I tak już od ponad 15 lat… – dodaje.
– No cóż, jeśli chodzi o wiedzę jesteśmy daleko w tyle za resztą świata – przyznaje Tumepa koordynator prac w obozie. – Musimy tu uczyć dzieci jak najwięcej, z różnych dziedzin. Prawdziwej historii, angielskiego, karenni – języka naszego narodu, no i birmańskiego. Dla ponad 67 różnych grup etnicznych Birmy ten ostatni jest jedynym wspólnym językiem. Dlatego tak wielką wagę przykłada się w każdym obozie, aby kolejne pokolenia dobrze się go nauczyły – z pewnością będzie im potrzebny. Kiedyś, po powrocie do kraju. Bo w to, że wrócą nikt tutaj nie wątpi. Najlepiej dowodzi tego fakt, że nikt nie uczy się tajskiego, a przecież ten obóz jest w Tajlandii i być może jego mieszkańcom przyjdzie tu spędzić kolejne lata.
Nie mów innym co myślisz
Tumepa mówi doskonale po angielsku. Gdyby rozmawiał przez telefon nie można byłoby po akcencie ustalić jego narodowości. Tylko że w obozie nie ma telefonu, bo i gdzie stąd zadzwonić? Do kogo? – Angielski znam z domu, nim jeszcze zakazano nam mówić „językiem imperialno-kolonialnego wroga” – wyjaśnia. Kiedyś w Birmie wszyscy mówili po angielsku, ale teraz znają go tylko starsi. Wojskowy rząd zakazał nawet słuchania obcej muzyki. Wymyślono za to copy music – zachodnie przeboje z birmańskim tekstem.
– Chodzi o to, by się ludzie tego angielskiego przypadkiem nie nauczyli – tłumaczy Tuempa. – Bo jak go nie znasz, to nie powiesz obcym co myślisz, nie powiesz o władzy, o polityce. Więc tutaj w obozie chcemy, żeby dzieciaki umiały rozmawiać po angielsku, ale też żeby poznały dobrze własną kulturę. Niektórych rzeczy jednak trudno się nauczyć w obozie. Choćby obsługi komputera. Na 13 000 osób w trzech obozach Karenni jest tylko jeden komputer. Służy głównie do pisania podręczników. Zresztą w innych obozach nawet nie ma prądu, więc oficjalne pisma Tumepa i tak wystukuje na starej maszynie do pisania.
– Chcemy dalej kształcić dzieci, ale w obozach są tylko szkoły podstawowe. Na tym się ma kończyć nasza edukacja. Nie wiadomo co robić z dziećmi, które skończyły szkołę, bo przecież tu nie ma dla nich żadnych perspektyw. Ani pól, które by można odziedziczyć po rodzicach, ani pracy, ani dalszej nauki. Postanowiliśmy więc wybrać najzdolniejszych i wysłać w świat. Jak do tej pory, stypendium dostało pięć osób. Niewiele. A przecież tam kiedyś będziemy potrzebować nowych nauczycieli, inżynierów, lekarzy… „Tam” zaczyna się o kilka kilometrów stąd, ale równie dobrze mogłoby to być kilka tysięcy. Bo przecież uchodźcy i tak nie mogą wrócić do swoich domów, rodzin, choć są na wyciagnięcie ręki.
Jak rozbitkowie
Tutejsze życie koncentruje się wokół studni. Ponieważ nie ma kanalizacji, więc siłą rzeczy to tutaj spotyka się znajomych, komentuje ostatnie wydarzenia, plotkuje. Największym problemem jest brak pracy. Mężczyźni przynoszą wodę ze studni, opiekują dziećmi, budują chaty, odnawiają szkołę. Niekiedy udaje się im znaleźć zatrudnienie przez kilka dni na polu tajskich chłopów, ale potem znowu nie mają czym zająć myśli. Czasem na głównej ulicy rozgrywany jest mecz. Sędzia nie jest potrzebny, tak naprawdę przecież nie chodzi o wygraną, ale aby się coś działo. Bo kiedy nie dzieje się nic, mężczyźni siadają w kucki przed domami, palą tanie papierosy i patrzą przed siebie.
– Większość z nas pochodzi z małych wiosek. – mówi Tuempa. – Całe życie ciężko pracowaliśmy na polu, a tutaj zabija nas bezczynność i niepewność przyszłości. Takie same, zwykłe dni. Można całe życie mieszkać w małej wiosce i nigdy nie pójść na targ do miasta, ale jest przynajmniej wybór. Jest własne miejsce na ziemi. A tutaj jesteśmy jak rozbitkowie. To porównanie z książki, bo w obozie nie ma telewizora, a Tumepa pochodzi z północy. Nigdy nie był nad morzem. – Najgorsze jest to, że przez te lata bezczynności zapomnimy jak normalnie żyć, bez czekania na pomoc. Jedyny pożytek z obozu, to że wszystkie dzieci się mogą uczyć i że mamy lekarstwa. – Tumepa zastanawia się przez chwilę po czym dodaje – chociaż tam to nigdy nie chorowaliśmy, a tu ciągle coś jest nie tak.
Kobiety muszą sobie poradzić
Obozy w Azji są mniej spektakularne od tych z Afryki. Tam często w przeciągu kilku dni trzeba zapewnić natychmiastowe schronienie dziesiątkom tysięcy osób. Tutaj uchodźcy przechodzą przez granicę bez przerwy. Trudno nawet zauważyć, kiedy ich liczba staje się naprawdę znaczna. Wczoraj przyszła jedna rodzina, jutro może przyjdą dwie, pojutrze może nikt. Przybyszów dzieli się według przynależności plemiennej, choć oczywiście schronienie jest udzielane każdemu.
Zorganizowanie obozu to gigantyczne przedsięwzięcie logistyczne. Jego mieszkańcom trzeba przecież zapewnić jedzenie i czystą wodę. Podstawowy sprzęt gospodarstwa domowego: kubki, łyżki, talerze. Czajniki, garnki i plastikowe miski. Koce do spania. Dla dzieci zeszyty i długopisy. Środki czystości. To wszystko kosztuje grosze, ale przemnożone przez określoną liczbę uchodźców oraz ilość czasu jaki spędzają w obozach (niektórzy są w nich od ponad dziesięciu lat) – cena ta staje się wysoka. Bez pomocy międzynarodowych organizacji, woluntariuszy, utrzymanie obozu byłoby po prostu niemożliwe. Burma Border Consortium – dostarcza ryż i ubrania. Lekarze bez Granic zaopatrują w lekarstwa. Dzięki Jesuit Refugee Comitee do obozów trafiają nauczyciele.
W każdym obozie działa Komitet Obozu wybierany przez jego mieszkańców. Komitet odpowiada za kontakty z pomagającymi organizacjami, kontroluje ilość osób w obozie, wpisuje na listę nowo przybyłych. W ramach Komitetu działają cztery zespoły odpowiadające za zdrowie, edukację, rozwój i pracę dla kobiet. To ostanie jest szczególnie potrzebne, gdyż ponad 50% mieszkańców obozu stanowią właśnie kobiety, zaś 42% to dzieci poniżej piętnastego roku życia. Mężczyźni giną w walkach z żołnierzami, są zsyłani do pracy, zapełniają więzienia. Na kontynencie, gdzie zgodnie z tradycją kobieta bez mężczyzny nie ma szans na przetrwanie, samotne kobiety muszą nauczyć się jak sobie radzić w nowej sytuacji. Komitet przy współpracy z ONZ uczy je wyrobu towarów na sprzedaż i szuka rynku zbytu dla ręcznie tkanych materiałów i przedmiotów domowego użytku. Tyle teoria, bo w praktyce z obozu nie można pojechać na targ, a tutaj rzadko ktoś przyjeżdża. Więc kobiety tkają materiały, ale nie mają złudzeń.
Wciąż budujemy nowe domy
– Widzisz, ponieważ Tajlandia nie podpisała umowy genewskiej, więc tak naprawdę nie przysługuje nam status uchodźcy. Jesteśmy nazywani po prostu „displayed persons” – osobami przemieszczonymi – mówi 40-letni Nekila. – Nie mamy żadnych dokumentów. Nie możemy oficjalnie pracować, wyjechać do innego miasta czy kraju. Możemy za to siedzieć w obozach i czekać. Nekila w obozach mieszka od piętnastu lat.
– Studiowałem geografię o dwa dni stąd – ręką pokazuje góry wznoszące się za chatami. – Zostałem nauczycielem. Piętnaście lat temu w szkołach nie było jeszcze tak źle, ale z roku na rok szło coraz gorzej. W chwili obecnej średnia pensja w Birmie wynosi cztery dolary na miesiąc. Każdy musi sam dokonać wyboru po czyjej jest stronie: albo rządu, albo opozycji. – Przyłączyłem się do organizacji, która zajmowała się edukacją. Chcieliśmy, aby nasze dzieci naprawdę się mogły czegoś nauczyć, poza propagandowymi hasłami. W Birmie trzeba walczyć bronią, ale i głową. A potem zaczęły się kłopoty: coraz trudniej było znaleźć pracę, moją żonę ciągle brali na przymusowe roboty, dzieciaki głodowały.
W 1988 roku wybuchło powstanie. Rodzina Nekili, podobnie jak i wiele innych, miała dość życia w biedzie, strachu i ciągłym poniżeniu. Ale wojsko miało broń, a oni tylko kamienie. Zabito kilka tysięcy osób. Wprowadzono stan wojenny. Zaczęły się przesłuchania, aresztowania, więzienia. Ucieczki. – Piętnaście lat temu nie było tutaj niczego, sami zbudowaliśmy wszystko w obozie pierwszym, potem drugim. W tym jestem od sześciu lat. I wciąż budujemy nowe domy. – Nekila patrzy ponad chatami na ginące we mgle góry.
Jak wygląda moja wioska?
Wszystkie chaty zbudowane są z bambusa. Wznoszą się na palach nad ziemią – w rodzinnych wioskach pod chatami mieszkają krowy, świnie, kury. Tutaj pale zapewniają jedynie lepszą wentylację chat. Miniaturowe płoty z plecionych włókien dają iluzoryczne poczucie kawałka własnej przestrzeni. Spomiędzy chat dochodzi głos kobiety. „Leć nad górami, leć nad polami, powiedz mi moje serce jak wygląda teraz moja wioska”. Dawna pieśń pielgrzymów tutaj nabiera nowego sensu. Śpiew płynie nad obozem roztapiając się w mgle i dżungli. Po chwili dołącza dźwięczny głos dziewczyny z sąsiedniej chaty. „Powiedz mi serce, czy w mojej chacie wciąż płonie ogień, czy pola dojrzały do zbiorów”. Cały obóz otulony jest tą pieśnią – na chwilę zamarła codzienna krzątanina, gwar, okrzyki dzieci. Przez chwilę byli znowu u siebie, gdzieś w swojej wiosce…
Wynoście się do miasta
Przy drzwiach domu ktoś napisał „Welcome to our sweet home”. – Człowiek wszędzie usiłuje zapuścić korzenie – śmieje się zażywna, trzydziestoletnia Polulu. – Tylko nie zawsze mu się to udaje. Polulu ma długie, czarne włosy spięte w tradycyjny węzeł. Siedzi na matach rozłożonych wprost na podłodze, pijąc herbatę wsłuchuje się w wieczorny gwar.
– Moje życie nie było ani gorsze, ani lepsze od innych. W wiosce gdzie mieszkałam był posterunek wojska. Każda rodzina musiała dostarczać kilka razy w tygodniu kogoś do pracy. Najczęściej szły dzieci i kobiety, bo mężczyźni byli potrzebni w polu. Musiałyśmy przynosić własne jedzenie i narzędzia, no i oczywiście nikt nam za to nie płacił. Pracowałyśmy całymi dniami, od świtu do zmroku, bez przerwy. Polulu opowiada swoją historię, przytulając śpiącą na jej kolanach córeczkę. – SLORC, czyli wojsko, nienawidził nas i naszej religii. Zamykano kościoły, a nam kazano budować pagody. Nosiłam cegły, nawet wtedy gdy byłam w ciąży – wspomina. – Któregoś dnia żołnierze spędzili wszystkich na środek wsi. Wywlekli z domu pastora, jego żonę. Bili ich długo. Kiedy stracili przytomność, jeden oficer powiedział nam, że mamy się wszyscy wynosić do miasta. Dali na to dwa dni, ale nie pozwolili nic zabrać…
Przymusowe przesiedlenie to słowo powtarzające się w prawie każdej historii. Tragedia setek tysięcy zwykłych ludzi. Opuszczenie sąsiadów, przyjaciół, domu budowanego przez rodziców, pola, na które co rano wychodziła cała rodzina, stołu, przy którym co dzień jadano ten sam ryż z warzywami. Pozostawienie dobytku wartego czasem nie więcej niż kilka dolarów, lecz będącego wszystkim co mają. Przymusowe przesiedlenia służą utrzymaniu wizerunku Birmy jako kraju normalnego, bogatego i szczęśliwego. Stworzeniu reklamówki dla turystów i inwestorów. Bo skoro nie widać przy drogach ubogich wiosek, a w miastach slumsów – to znaczy, że kraj rozwija się pomyślnie. Tymczasem powstają kolejne wielotysięczne osiedla nędzy, oddalone od miast o dwadzieścia – trzydzieści kilometrów. Łatwe do kontrolowania i ukrycia przed niepożądanymi gośćmi.
– Wiesz czemu w Birmie najgorsze są nowe drogi? Bo buduje się je nie dlatego, że są potrzebne, ale z okazji i ku czci – mówi Poulu. – Żołnierze spędzają ludzi – nieważne, że masz pole do zaorania, że musisz zostawić swoją pracę, ważne jest, by budować, byle jak, byle szybciej, byle dobrze wyglądało na uroczystym otwarciu. Potem przyjeżdżają mundury, dzieci wręczają kwiaty, a telewizja pokazuje jak światłe rządy generałów przyczyniły się do kolejnego sukcesu – Poulu gorzko się uśmiecha.
Machinalnie zapala świeczkę, odganiając noc płomykiem. – Mój mąż uciekł w góry, do partyzantów. SLORC ich znalazł, otoczył i wszystkich zabił. Nie mogłam zostać w Birmie – nie miałam pracy, jedzenia. Musiałam uciekać z dziećmi. Szliśmy kilka dni, zabłądziliśmy w dżungli. Myślałam: dobry Boże, zabierz mnie, ale uratuj dzieci. Bóg mnie wysłuchał – znaleźli nas partyzanci i przeprowadzili przez góry. No i od ośmiu lat mieszkam tutaj…
Za rozmowę do więzienia
Szkoła to podłużny dom zbudowany na końcu wioski z bambusa i liści palmowych. Klasy oddzielone są cienkimi ścianami z plecionych mat. Aby zachować jakikolwiek przewiew – bocznych ścian nie ma wcale. W drewnianych ławkach po jednej stronie siedzą dziewczynki, po drugiej chłopcy. Na zewnątrz słychać śpiewne głosy maluchów recytujących z elementarza kolejne lekcje. Aung San – dyrektor szkoły – ma zaledwie 20 lat, ale mężczyzn jest tu niewielu, więc ci co zostali troszczą się o cały obóz. Na co dzień Aung San opiekuje się ponad pięćsetką maluchów. Opowiada z przejęciem o planowanym w szkole meczu, o podręcznikach. Zastanawia się jak przygotować wielki turniej sportowy miedzy klasami. Taki turniej to kolejne ważne wydarzenie w życiu obozu. Na przemian z Samutu zaśmiewają się przytaczając anegdoty ze szkoły. Aung San nalewa kolejną herbatę. Na widok notatnika poważnieje.
– Nie bierz go do Birmy – radzi. – Bo jeśli masz tam jakieś nazwiska, adresy, to ci ludzie mogą mieć kłopoty. A w Birmie kłopoty to często wyrok śmierci. Tam nie wolno nam nawet rozmawiać z turystami. Bo ktoś mógłby powiedzieć coś… no niewłaściwego. Mojego bratanka za zwykłą rozmowę zamknęli na trzy dni w więzieniu. Dwunastoletniego chłopca, który chciał tylko poćwiczyć angielski! Za byle co wojsko może cię oskarżyć i zabić…. Aung San wolno opowiada. Jak zamęczono jego brata, potem siostrę, jak spalono jego wioskę… Pomysłowość ludzka w zadawaniu cierpienia wydaje się nie mieć granic.
Codzienność Birmy. Aresztowania, przesłuchania, tortury, zeznania. Obozy pracy, z których się nie wraca. To dlatego turyści mogą jeździć tylko w wyznaczone rejony – poza strefą dostępną dla obcych, jest cały kraj żyjący jak w orwellowskim śnie. Fasady domów malowane są pastelowymi kolorami – w środku murszeją mury nie odnawiane od trzydziestu lat. Olbrzymie pola golfowe kuszą zielenią traw – by je podlewać całe wioski pozbawiono wody. Dwupasmowe autostrady do lotnisk oświetlają latarnie – w mieście prąd jest najwyżej przez godzinę, a drogi poza miastem mają więcej dziur niż asfaltu. Wszystko, co nie pasuje do idealnego obrazu Birmy jest chowane, wyrzucane, niszczone. Rozpaczliwie brakuje szkół, szpitali, normalności.
– Kiedyś to będzie wolny kraj. – Aung San mówi na głos to, w co wierzą wszyscy mieszkańcy obozów. – A wtedy przez kilka tygodni żaden turysta nie dostanie się do samolotu. Bo najpierw my wszyscy będziemy wracać do domu. To będą najbardziej szczęśliwe loty.
Tekst i zdjęcia: Anna Olej-Kobus/Krzysztof Kobus – TravelPhoto
(c) Portal Małego Podróżnika