PRZYJACIELE

Tunezja – wyprawa dwóch małych buntowników!

Długo biłam się z myślami czy opisać nasze wrażenia z podróży z dwójką małych dzieci. Stwierdziłam jednak, że opiszę nasze rodzicielskie zmagania, bo być może znajdą się rodzice o podobnych jak my doświadczeniach. I poczują się, że nie są tacy samotni… My byśmy chcieli się tak poczuć! Bo nasze dzieci to nie aniołki, to rozwrzeszczani mali indywidualiści, którzy zawsze mają własne zdanie – czytaj: inne niż rodzice.


Podarunek od Chorwatki – kwiat we włosach.

Rodzenie dzieci jedno za drugim na pewien, dla mnie zbyt długi czas, wykluczyło nas z największej pasji – podróżowania. Sylwestrowy wieczór należał do synka Kacpra, który postanowił zdążyć jeszcze urodzić się w starym roku i przywitał świat 31 grudnia. Narodziny w najbardziej hałaśliwy dzień roku chyba zdominowały jego charakter, bo od pierwszych chwil pokazywał, że jest awanturnikiem i wrzaskunem. Matczyne pragnienie pokazania dziecku świata (a na razie rodzinnego kraju) było błyskawicznie torpedowane breweriami. Dobierane pod kątem dziecka atrakcje były niczym w porównaniu z możliwością wygrzebywania kamieni i petów z błota na przykład w miasteczku westernowym pod Karpaczem. Pozbawianie go takich „ciekawych” zajęć wiązało się z nawet 1,5 godzinnym rykiem. Zdarzało się, że płakaliśmy obydwoje: on wrzeszczał nie uroniwszy żadnej łzy, ja oczy miałam mokrusieńkie. Uwierzywszy w zapewnienia otoczenia, że kolejne jest spokojniejsze, resztami rozsądku zdecydowałam się na drugie dziecko. Urodziła się córeczka Nina – cicha, spokojna wiecznie uśmiechnięta „księżniczka”, która swą pogodą ducha ujmowała wszystkich. Czas płynął, indywidualizm Kacpra pogłębiał się, nadal głośno buntował się przeciwko słowom „nie wolno”, a córcia przyglądała się temu z uśmiechem i zainteresowaniem (nasze obawy, że zacznie naśladować zachowania brata długo się nie potwierdzały…). Na wszystkich wyjazdach zwracaliśmy uwagę otoczenia, bo każdy był ciekawy dlaczego ten mały chłopczyk tak wrzeszczy.

 


My się fajnie bawimy, a rodzice mają chwilę spokoju.

 

Gdy w styczniu 2010 roku oznajmiłam mężowi, że czas powrócić do podróżowania po świecie, a po lekturze relacji z „Małego Podróżnika” i w innych serwisów internetowych, wybrałam Tunezję, to powiedział: „czy Ty naprawdę chcesz, żeby jeszcze Tunezyjczycy zadawali nam pytania, co się stało Kacperkowi?!” Zdesperowana 6 – letnią przerwą w realizacji życiowej pasji (ostania wyprawa to Kuba w 2004 roku) odpowiedziałam, że „TAK!”. Już przestałam się łudzić, że cokolwiek poradzę na buntowniczy charakter mojego starszego dziecka. A nie chcę, aby stał się on przeszkodą w spełnianiu moich marzeń (literatura rodzicielska krzyczy: „matko, kochaj dzieci, ale nie zapominaj też o sobie!”). Poza tym czy wrzeszczy on w Polsce czy za granicą – to jakie to ma znaczenie? Liczyłam też troszeczkę na to, że po pierwszym roku Kacpra w przedszkolu odczuję pozytywne skutki jego uspołecznienia. Ponadto miłość do moich dzieci jest tak ogromna, że pragnę pokazać im cały świat – piękny i brzydki, bogaty i biedny, kolorowy i szary, by stały się otwartymi ludźmi, a wielość i różnorodność doświadczeń ułatwiła im osiąganie własnych celów. Uznałam też, że nadszedł czas, by nauczyć nasze dzieci, że marzenia są po to, by je realizować. Mąż przystał na moje argumenty. Ta „cywilizowana” Tunezja miała być testem dla dzieci i dla nas podróżujących do innego obszaru kulturowego po raz pierwszy w roli rodziców. Chcieliśmy sprawdzić czy zwyczajnie damy radę.

 


Jedna z zalet kraju, gdzie prawie nie ma psów – można się spokojnie tarzać po trawie!

 

We wrześniu 2010 roku z 3,5 letnim Kacprem i niespełna 2 – letnią Niną wyruszyliśmy na wyprawę do Tunezji. Wykupiliśmy w biurze podróży dwutygodniową wycieczkę. Traktując hotel jak bazę wypadową jeździliśmy samodzielnie po kraju pociągami, autobusami i wypożyczonym samochodem. Zwiedziliśmy Tunis (Kartagina i Sidi Bou Said), Sousse, El Jem, Monastyr, Kairuan, Tataouine (Ksary) i Matmatę. Zamierzamy tam jeszcze powrócić, bo sporo zostało do zobaczenia!

 


Wielki Meczet w Kairuanie i mała Ninusia.

 

Mimo skrupulatnego przygotowania do podróży rzeczywistość na miejscu mocno zweryfikowała nasze plany. Okazało się, że treści w przewodniku Lonely Planet dotyczące ogólnie rzecz mówiąc transportu okazały się mocno nieaktualne, przez co nie udało nam się zwiedzić wszystkich miejsc. Ponadto trafiliśmy na koniec Ramadanu, który wieńczy 3 dniowe święto Aida (o czym wcześniej nie wiedzieliśmy, bo do tej pory nie zwiedzaliśmy krajów muzułmańskich w Ramadanie), podczas którego nie można się przemieszczać na większe odległości. Z uwagi na podróżowanie z dwójką małych dzieci zabraliśmy ze sobą wózek (leciał za darmo) wraz z doczepianą do niego platformą, na której stał starszy synek. Stanowiło to doskonałe rozwiązanie, bo trzylatek nie spowalniał marszu i dwoje dzieci mieliśmy ciągle „na oku”!

 


Ksar Ouled Soltane.

 

Pierwszy i drugi dzień
Wylatywaliśmy z Wrocławia o godz. 7.30 i przylecieliśmy w godzinach rannych na lotnisko w Monastyrze. Dzieci nie odczuwały negatywnych skutków startu i lądowania. Byliśmy przygotowani na podawanie im picia w celu wyrównywania ciśnienia w uszach, ale nie chciały. Synek przełykał ślinę, a córeczka do startu i lądowania podeszła obojętnie, nie zrobiło to na niej wrażenia. Zaraz po tym jak wysiedliśmy z samolotu jakaś pani z obsługi lotniska, zobaczywszy naszą Ninusię, wzięła ją na ręce, pocałowała i zaniosła do autobusu. Nie protestowaliśmy, tylko się uśmiechnęliśmy, bo wcześniej czytałam, że Tunezyjczycy bardzo często w sposób tak wylewny okazują swoją miłość i sympatię do dzieci. Poza tym nie musiałam dźwigać 12 kg córki! Resztę dnia oraz dzień następny przeznaczyliśmy na aklimatyzację i plażowanie. Nasz hotel znajdował się w Porcie El Kantaoui.

 


Wracając z Ksaru Ouled Soltane do hotelu w Tataoiune
mogliśmy się przyglądać codziennemu życiu Berberów.

 

Trzeci dzień
Z lekką ekscytacją opuściliśmy strefę hotelową i udaliśmy się do Sousse. Pragnąc poczuć wreszcie prawdziwy klimat Tunezji wybraliśmy komunikację miejską jako sposób dotarcia do naszego celu podróży oddalonego o 10 km. To niestety był pierwszy i ostatni raz kiedy korzystaliśmy z komunikacji miejskiej dostając się do Sousse. Autobusy bowiem jeździły bardzo nieregularnie i chcąc punktualnie dotrzeć na dworzec kolejowy, poruszaliśmy się taksówkami. Jeżdżąc z wózkiem płaciliśmy za bagaż. Kierowcy taxi mimo tego, że często jeździli środkiem jezdni, dużo trąbili i nie zważali na wyznaczone pasy ruchu, to prowadzili bezpiecznie. Siedząc z tyłu z dzieciakami nawet nie musiałam ich trzymać. W całej Tunezji przejazdy autobusami, koleją oraz wstępy do muzeum dla dzieci były bezpłatne.
W Sousse obejrzeliśmy dziedziniec Wielkiego Meczetu z IX wieku oraz Ribat z VIII wieku. Wózek zostawiliśmy u bileterki, ponieważ mieliśmy sporo schodów do pokonania. Musieliśmy również wyjątkowo wzmóc uwagę w stosunku do dzieci, ponieważ w wielu miejscach wystawały lub leżały niepozabezpieczane kable elektryczne. Ale widok na całe miasto wynagrodził trudy nieustannego odciągania dzieci od niebezpiecznych przepaści oraz elektrycznych zwojów.
Następnie powłóczyliśmy się po medinie. Niestety dla wózka wiele miejsc było niedostępnych ze względu na schody. Dlatego w takie miejsca lepiej zabrać ze sobą nosidło dla dziecka. Niektóre zaułki były przepięknie utrzymane, bielone ściany, ładne ozdobne drzwi przeważnie w kolorze niebieskim, ale niektóre (jak to wszędzie na świecie) bardzo zaniedbane. No i oczywiście charakterystyczne dla wielu muzułmańskich souków całego świata – wszechobecne nieestetyczne okablowanie!

 


Tak wyglądały wszystkie nasze dotychczasowe podróże w wykonaniu synka.
Tu w Wielkim Meczecie w Kairuanie z równowagi wyprowadził go brak możliwości
wniesienia loda. Obojętność to doskonała forma na przerwanie brewerii.

 

Czwarty i szósty dzień
Dwa razy jechaliśmy pociągiem do Tunisu z zamiarem zwiedzenia Kartaginy i Sidi Bou Said. Niestety okazało się, że było bardzo niewiele pociągów powrotnych do Sousse. W przewodniku była informacja o 10 pociągach. Chyba kryzys dopadł również koleje tunezyjskie, bo pociągi powrotne były tylko trzy: o 13, o 14.35 oraz o 20.40. O 13 dla nas było za wcześnie, po 20 było za późno ze względu na dzieci, to wchodziła w grę jedynie 14.35. I ta godzina powrotu zaważyła niestety fatalnie na naszych dalszych planach podróżniczych i uniemożliwiła nam obejrzenie wielu ciekawych miejsc. Zaplanowaną do zwiedzenia medinę oraz Muzeum Bardo zobaczymy podczas kolejnej wyprawy. W jednym dniu zobaczyliśmy Kartaginę, dwa dni później biało – błękitne miasteczko Sidi Bou Said. Tam wypiliśmy słynną herbatę z orzeszkami pinii w jeszcze bardziej słynnej Cafe de Nattes próbując udawać, że nie przeszkadza nam dym z szisz i niebotyczne tłumy. O dziwo, dzieciom dym nie przeszkadzał, a o herbatę prosiły dwa razy zachwycone jej smakiem i międzynarodową atmosferą miejsca. Nina od razu nawiązała kontakty towarzyskie z Chorwatką, która obdarowała ją kwiatem zapinanym we włosy. Dalej poszliśmy do Cafe de Chabanne napawać się przepięknymi widokami lazurowej zatoki i spocząć w spokoju na siedzeniach – ławach jak łóżkach.

 


Wreszcie mamy zdjęcie z tatą! Ksar Megabla koło Tataouine.

 

Piąty dzień
Zmęczeni podróżowaniem do stolicy kraju postanowiliśmy zrobić sobie przerwę w zwiedzaniu Tunisu i pojechać pociągiem do El Jem. Warto zwiedzić ten rzymski Amfiteatr z III wieku. Budowla jest ogromna i w doskonałym stanie zachowana. Wózek zostawiliśmy za drobną opłatą na przechowanie Panu Klozetowemu i ruszyliśmy przez kolejne kondygnacje. Dzieci miały świetną zabawę podczas biegania po rozlicznych schodach, my nieco mniej, ciągle pilnując, by nie spadły.

Siódmy dzień
Odwiedziliśmy Monastyr w godzinach lepszego światła do fotografowania czyli po południu. Tam obejrzeliśmy Mauzoleum Habiba Bourguiby (ojca nowoczesnej Tunezji), rewelacyjny, pełen zakamarków Ribat z VIII wieku, w którym kręcono Monthy Pytona oraz medinę. Zwiedzanie Mauzoleum jest gratis, o czym piszą wszystkie przewodniki. Będąc w środku zobaczyliśmy jak miejscowy oprowadzacz wyciąga rękę do wszystkich turystów za to, że zapalił kryształowy żyrandol wiszący nad sarkofagiem Bourguiby.

Ósmy, dziewiąty i dziesiąty dzień
Utknęliśmy na przymusowej przerwie w podróżowaniu z powodu święta Aida. Wybraliśmy się plażą do mariny Portu El Kantaoui. Przepych miasteczka nas zaskoczył. Wszystko piękne, nowoczesne, czyste. Jachty z całego świata. Wszędzie mnóstwo Tunezyjczyków ubranych odświętnie. Wszyscy radośni, weseli, uśmiechnięci. W miejscu o charakterze zakopiańskich Krupówek lub sopockiego molo kupiliśmy sobie lody i soki wyciskane ze świeżych owoców – w bardzo przyzwoitych jak na kurort cenach. Nina natomiast zażywała radości podczas zabaw z miejscowymi dziećmi.

 


Chenini.

 

Powrót z Kairuanu okazał się iście wyzwaniem dla rodziców z dwójką maluchów, wózkiem i podręcznymi tobołkami. Znowu autobusu SNTRI nigdzie nie było widać. Tłumy ludzi oczekiwały w skrawkach cienia na dworze. Jak podjeżdżał autobus typu miejski „ikarus” to cały tłum pędził ile sił w nogach, dopadał drzwi i nie patrząc czy kogoś tratuje, ładował się do środka. Afryka! Przyglądając się temu z przerażeniem przepuściliśmy 3 autobusy do Sousse licząc na to, że możliwym stanie się bardziej cywilizowane dostanie się do środka. Niestety bieżące obserwacje nie dawały żadnych złudzeń. Bież kobieto trzylatka na ręce, torbę z wózka do drugiej i pędź ile masz sił w światło drzwi! Licz tylko na to, że twój mąż i ojciec dzieci twych trzymający na ręku niespełna dwuletnią córę, w drugim ręku złożoną kolumbrynę wózka wraz z platformą oraz plecak, da radę dołączyć do ciebie. I tak to się odbyło. Daliśmy radę. Dzieci nawet nie zapłakały, nie było widać przerażenia w ich oczach. Godzinę przejechałam siedząc na ziemi tego zapoconego i zakurzonego „ikarusa” wraz z innymi kobietami „obłożonymi” dziećmi. Synkiem zaopiekował się obok siedzący pan użyczając mu trochę swego siedziska, a córcia siedziała na ręku u kochanego tatusia, który dzielnie dzierżył w drugiej ręce złożony wózek stojąc całą drogę kilka metrów ode mnie.

Dwunasty dzień
Wreszcie wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy do Tataouine czyli 400 km na południe Tunezji. Tak jak wszyscy opisywali, a my potwierdzamy, drogi były w stanie bardzo dobrym, dobrze oznakowane. Późnym popołudniem dotarliśmy do celu podróży. Dzieciaki podróż zniosły nad wyraz dobrze. Przyzwyczajenie do podróżowania samochodem pozytywnie wpłynęło na Ninę. Dlatego jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się zwiedzić Ksar Ouled Soltane. Ten warowny spichlerz zrobił na nas ogromne wrażenie. Warto było pokonać te 400 km.

 


Za mną widok na pustynne góry w okolicach Toujane

 

Trzynasty dzień
Rano zwiedziliśmy jeszcze Ksar Megabla i ruszyliśmy do Chenini. Tą uroczą wioskę berberyjską, której kamienne domki jakby przyklejone do zboczy gór – opuściliśmy dość szybko, bo tutaj wyraźnie wyczuwało się, że ludzie żyją głównie z turystyki. Ale okoliczne widoki warte są zobaczenia. To tu spotkaliśmy Berbera sadzącego drzewko na kompletnym pustkowiu. Wielbłądy i osiołki samotnie stojące obok jakiś chatyn skleconych z patyków ujmowały za serce. Co pewien czas wśród pustynnych brązowych skał i kamieni wyłaniały się aż kipiące żywą zielenią oazy. Udaliśmy się przez Toujane do Matmaty cały czas podziwiając pustynne góry.

W Matmacie – mieście Troglodytów obejrzeliśmy Hotel Sidi Driss – siedzibę Luka Skywokera, muzeum eksponujące wygląd domów Troglodytów oraz niby nadal funkcjonujący podziemny dom. Zwiedzając go odnieśliśmy wrażenie, że właściciele wcale tu nie mieszkają, tylko wnętrze udostępniają turystom.

Z Matmaty ruszyliśmy w drogę powrotną do Sousse kierując się mapą oraz miejscowymi drogowskazami. Podczas dwóch dni podróżowania samochodem przejechaliśmy 1000 km. Dzieciaki w samochodzie czuły się jak ryby w wodzie. Pod koniec wyprawy płuca mamy miały już trochę dość, bo przez ponad godzinę zajęte były pompowaniem balonów, z których dzieci nieustannie wypuszczały powietrze.

Czternasty dzień
Plażowaliśmy, pakowaliśmy się i nadrabialiśmy zaległości towarzyskie przebywając wśród przemiłych Rodaków i Wrocławian, a w nocy wylatywaliśmy do Wrocławia.
Planując wyprawę ucieszyliśmy się, że w Tunezji do wielu ciekawych miejsc można dotrzeć pociągiem Przecież tam wiercipięty będą mogły pobiegać! Przynajmniej wyładują swoją energię i Kacper nie będzie wrzeszczał z byle powodu. Oj, życie pisze własne scenariusze…
Pociągi, którymi podróżowaliśmy były klimatyzowane, z miękkimi wygodnymi fotelami. Pierwszy test stanowiła dwu i półgodzinna podróż w przecież bardzo dobrych warunkach, oraz z atrakcjami w postaci nowych zabawek do Tunisu. Niestety kompletnie nie przypasowała … córeczce! Po godzinie zaczęła się awanturować i zwracać uwagę wszystkich pasażerów. Tunezyjczycy trochę nas wspomogli i zaczęli ją zabawiać.

 


Nie chcę mieć z wami zdjęcia w tym Muzeum Troglodytów w Matmacie!

 

Natomiast synek – ten awanturnik od urodzenia – jechał pełen spokoju i radości przeżycia nowej przygody. Taka zamiana ról między naszymi dziećmi: dotychczas spokojna i pogodna córka stała się złośnicą, a zawsze niezadowolony i płaczliwy synek ciekawym wszystkiego i z dzielnością znoszącym trudy podróżnikiem – zaskoczyła nas chyba najbardziej. I tak było przez całą wyprawę. Co więcej – tak jest nadal po powrocie do kraju. Po prostu trafiliśmy z naszą podróżą w przypadku córki w okres rozwojowy zwany „buntem dwulatka”. Maluchy zwiedzały wszystko z wielkim zapałem. Nina codziennie rano biegła pod drzwi pokoju i mówiła „wychodzimy”. A jej złości polegające na rzucaniu się na ziemię i tłuczeniu pięściami, nie odzwierciedlały braku akceptacji wobec podróżowania, tylko wyrażały alergicznie reakcje na słowa „nie wolno” i „wchodź do wózka”. Jej ogromna ciekawość świata (na przykład tego co mieści się w kolejowej popielniczce, jak głęboka przepaść jest za murkiem, jak miękkie są pluszowe wielbłądy lub jak wytrzymałe na rzucanie ceramiczne talerze sprzedawane na souku) czasem musiała być hamowana przez rodziców. A tego szukająca swej tożsamości maleńka dziewczynka nie potrafiła jeszcze zrozumieć. My natomiast nie mogliśmy się nadziwić jak Kacper dojrzał. Trudy podróży znosił bez mrugnięcia okiem, prawie nie marudził, opiekował się siostrą, był zainteresowany odwiedzanymi miejscami i wreszcie nie robił głupich min podczas fotografowania. Obecnie Kacper codziennie pyta, kiedy znowu wyruszymy na wyprawę.

Rodzicom nie dogodzisz! Awanturnik się uspokoił, a oni się denerwowali, że młodsze dziecię przejęło zachowania starszego. Po prostu przy ogólnym zmęczeniu tym bardziej uciążliwe było ciągłe odpowiadanie na pytania co się dzieje z córką. Potem już zobojętnieliśmy na to zainteresowanie otoczenia i wręcz korzystaliśmy z tego oddając „naburmuszoną księżniczkę” w ręce zatroskanych Tunezyjczyków, którzy skutecznie potrafili ją zabawić.

 


Temu miłemu panu nie przeszkadza moje marudzenie, mamusiu.

Zdecydowanie uważamy, ze warto było wybrać się z dzieciakami na małą włóczęgę po świecie. Złości i marudzenie mamy ciągle – tak zwany „Dzień świstaka” czyli „dzień jak co dzień”. Zmieniliśmy otoczenie, w którym emocje te są wyrażane i w końcu my mieliśmy też coś dla siebie. Tak na prawdę żałujemy tylko jednego: że tak późno zdecydowaliśmy się na podróże z dziećmi!!! Teraz będziemy to nadrabiać.

Asia Kusiak

         

Joanna i Tomasz Kusiak z Kacprem i Niną

Asia – żyje po to by realizować marzenia, a dotyczą one głównie podróży, to ją „nakręca”, „zakręca”, daje siłę by nie zwariować i po pracy z radością odkrywać kolejne dziwne pomysły dwóch małych rozrabiaków 3,5 letniego Kaperka i 2 letniej Niny. Tomek – przekonany do podróży przez żonę, dzielący ten sam los co i ona – praca i dzieci, na szczęście porzuca pokusę wylegiwania się na plaży i przystaje na plany podróżnicze, a podczas ich realizacji doskonale się sprawdza.

     
I jeszcze trochę zdjęć…


Mam nową koleżankę, poznałam ją w pociągu do Tunisu.


Kacper i Nina w Muzeum Troglodytów.


Również Nina wszystkie swoje złości wyrażała siadając lub kładąc się gdzie popadnie.
Tu w marinie w Port El Kantaoui.


W autobusie do Kairuanu. Mama jest wygodnym łóżeczkiem.


Ale i tak najbardziej lubię podróż samochodem.


Sidi Bou Said – Cafe de Nattes. Kochamy chodzić po schodach! Nasza mama trochę mniej…


Pyszna herbatka z orzeszkami pinii w Cafe de Nattes.
Dobrze, że jestem małym człowiekiem, bo się zmieściłem na tej macie.
Mamusia z tatą muszą stać.

 


(c) Mały Podróżnik – www.malypodroznik.pl

Share