Wyprawy

NAMIBIA 9000. km afrykańskiej przygody – BLOG cz. 3 odcinek 2

MP_NAM_baner250

NAMIBIA 9000 km afrykańskiej przygody
BLOG cz. 3 – odcinek 2
X-XI 2008


 

12 XI – Lekcja geografii -…
…poranek nad Okawango, wieczór nad Zambezi River.
Padało przez noc i rano. Składamy namioty w mżawce. Śniadanie robimy na tarasie domku, który stał pusty. Strasznie smutno i szaro.

***

Co to ja chciałem o Okawango? Jeszcze o Popa Falls. Dla dzieci świetne bo na campie Popa Falls Resort skąd idzie się zobaczyć wodospady mamy coś w rodzaju Szumów nad Tanwią. Super dla chłopaków – planujemy tu nocleg wracając z Zambi ale teraz razem Łucją i Ernestem idziemy zobaczyć wodospady. Jakie wodospady? Katarakty najwyżej. Ale OK! Są miejsca osłonięte skałkami przed krokodylami i hipciami więc chłopcy z Ninką się pluszczą w Okawango.

***

Pogoda się poprawia. Jedziemy w kierunku Katima Mulilo. Będziemy tam nocować. Tuż przed granicą z Zambią.

***

Jak ktoś powie, że Caprivi Stripes jest fajny to dam w pysk!!! I nie żartuję. Gdyby nie nasza chęć poznania to najlepszą opcją jest od Buszmenów wrócenie do Windhoek i przelot do Victoria Falls City (Zimbabwe) lub Livingstone City (Zambia). Po jaką cholerę wypalamy setki litrów benzyny na Caprivi tego nie rozumiem. Chyba chwila słabości i jakieś błe… błe… jakie na temat Caprivi słyszeliśmy planując wyprawę. Teraz na Caprivi mamy głównie krowy zagrażające naszym samochodom. Najciekawszym zwierzakiem był kameleon jakiego wypatrzyłem pędząc 120 km/h na drodze. Ło Jezu!!! Jaka nuuuuuuuuuuudaaaaaa!

***

Czuję się jak tempomat. Nie wiem dlaczego na pedale gazu nie leży jeden z kamieni z pobocza. Średnia cudna – ponad 100 km/h pomimo, że samochód może max 120. Jadę przez 50 km bez zmiany biegu i szybkości – cud lub koszmar?!

***

Odwiedzamy wioskę z serii cultural village. Mieliśmy jechac do innej, ale wcześniej zobaczyliśmy napis na desce Kwando Traditional Village. No to skręciliśmy. Okazało się, że działają od roku. Jedna wielka rodzina postanowiła wybudować wielką zagrodę z różnymi sprzętami i wymyślili program artystyczny. Wszystko na 100% naturalne bez cepeliady. Super! Poznajemy nowy instrument – wielką marimbę. Oczywiście w sklepiku dla turystów mają też małe…. chłopaki nie odpuszczą…

***

Ale!… Ale! Marimbę mamy z Zambi a stąd mamy bęben używany przy polowaniu na hipopotamy. Wydaje dźwięki jak nasz burczybas…

***

Katima…. Ostatnia godzina nerwowa, deszcz, noc, krowy na drodze,… Udało się nie rozjechać żadnej. Dzwonimy czy Siostry jeszcze nie śpią i czy możemy odwiedzić. Siostra Beata jest i zaprasza. Na misjii w Katima Mulilo jest pięć sióstr z Polski. Bardzo miło nas przyjmują z ogromną serdecznością. Chłopcy odkryli, że takie małe stoliki w salonie misji to… bębny. Zbierają wszystkie razem i dają szalony koncert. Akurat mają wyrzut adrenaliny wię misja zamienia się we wrzący muzyczny wulkan.

***

Jest z nami Łucja a Ernest opiekuje się Ninka, która dostała jakiejś niestrawności. Coś około 22.00 wracamy do campu umocnieni błogosławieństwem na dalszą drogę. Umawiamy się, że jak będziemy wracać z Zambii to odwiedzimy misję chociaż na pół godziny.

***

Nie pada i jest nadzieje na lepszą pogodę. Przecież to dopiero początek pory deszczowej. Na wierzchu apteczki dumnie wypinają swe plastikowe wypustki listki Malarone i Malarone Junior. Czas je brać bo jesteśmy w strefie malarycznej. Trudno się zresztą dziwić. Tu Okawango, tam Zambezi… Chłopcy Malarone łykają bez problemu bo mamy wersję Junior. Dumnie sami wyciskają tabletki, kładą na języku i łykają popijając wodą. Mamy z tego zrobiony mały rytuał i zabawę.

***

Siedzimy sobie do późna w nocy patrząc na srebrzącą się Zambezi. Jutro czas na Zambię. Dobranoc!

***

 Zdjęcia…

Droga do Ngepi Camp w deszczu.


Ngepi Camp. Tron na wysokości i w rajskim ogrodzie.


Ngepi Camp. Basen na Okawango – pływa się w nim a wokoło kłapią paszczami krokodyle.


Ngepi Camp. Śniadanie na tarasie nad Okawango.


Idziemy nad…


… Popa Falls.


Popa Falls


W skalnych zrębach Popa Falls.


Staś w swoim basenie.


Najnudniejsza droga wyprawy – Caprivi Strips.


Busz po obu stronach drogi….


…od czasu do czasu wioska.


Kwando zaprasza!


Poznajemy życie wioski.


Trochę tańca i spiewu.


***


U kowala.


Staś najchętniej złapałby kurę.


Marimba!


Wieczorne spotkanie na Misji w Katima Mulilo….


…oraz koncert teamu bębniarskiego!

13-15 XI – Popa Falls – Victoria Falls – Popa Falls.
Granica z Zambią. Wrażenia są takie – wiemy że opuszczamy Namibię nie wiemy, że już jesteśmy w innym państwie. Ernest jedzie w lewo i prawo i w końcu jedzie dalej i po ok. 5 km patrol policji sprawdza dokumenty i się pyta: wiza gdzie, reszta dokumentów gdzie?! Wracać! My mielismy szczęście bo zobaczyliśmy mundurowego i wskazał nam gdzie szukać Immigration Office… Taki budyneczek niczym się nie wyróżniający. Tam dają wizy. Obok w baraku ubezpieczenie. Obok w przyczepie campingowej opłata za samochoód. Orzesz Ty! Wreszcie jesteśmy w Afryce. Płacimy wypełniamy kwity i z trzema papierami jedziemy do Livigstone z pewną dozą niepewności. Okazuję się później że są OK!.

***

Livingstone jest miastem złodzieji i cinkciarzy. Miejscem z którego należy uciekać. Zaparkowaliśmy na głownym parkingu przy głownej ulicy. Jest poza sezonem więc nasze samochody otoczyło po 10 osób. Myjący szyby bysmy za dużo nie widzieli. Cinkciarze – bank zamkniety. Złodzieje – sprawdzają co jest otwarte w samochodzie i co się da otworzyć i co ukraść. Ernest miał otwartą klapkę dekompresujacą przestrzeń bagażową wię złodziej wsadził mu łapę do środka i wyciąga kurtkę. Na bezczela. No to na bezczela walę go samochodem bo akurat przestawiałem się obok nich i dociskam do ich samochodu. Kurtkę porzucił i się wywinął ale mam nadzieję, że go zabolało solidnie. Ania z Ernestem z drugiej strony samochodu nic nie widzieli. Ryczę by stąd natychmiast odjechać – po drugiej stronie są kantory. Stajemy tam. Idzie Ania i Ernest a ja swoją bezkompromisową postawą i posturą… Fuck Off!!!… i kopem chronię samochody. Nie daję dobrego przykładu dzieciom, ale jestem skuteczny. Wokół nas jest pusto. Wracają z kantoru z kwachami i nie są to alpagi ale zambiańskie pieniądze. Odjeżdżamy z niesmakiem.

***

Szukamy miesca na nocleg możliwie blisko wodospadu i daleko od miasta. Jest Jedna lodga z campem ale patrząc pod kątem dzieci jest natymiast zdyskwalfikowana. Basen ma wodę aż gestą a w brodzi toczy się bogate życie. Wracamy na skraj miasta do Świetnego miejsca jaki jest Zig-Zag – liczymy, że da się tu przenocować. Niestety miejsc brak ale obiady są tu pyszne więc zakładamy bazę tymczasową. Zostaję z Łucją i dziećmi bawiącymi się na placu zabaw, a Ania i Ernest jadą szukać miejsca. Porażka – wracają i jedzą obiad. I myślimy co dalej. Niewiadomo dlaczego wszędzie brak miejsc?! Przypominamy sobie, że wcześniej widzieliśmy znak na camp z gotowymi namiotmi. W sumie dobry pomysł nie korzystać z naszych namiotów jak będzie lało. W Zambii ma podobno lać codziennie. Jedziemy i…. bajka…. jest juz ciemno a tu cały teren rozświetlony światłami. Mają miejsce! Pod strzechami z tarasem są stałe Safari Tents. W środku prycze stoliki, regałek, super. Bar przy basenie i taras z którego można pijąc drinka obserwować wracające na swoje nocne pielesze hipopotamy. Zostajemy! Maramba River Lodge będzie naszą bazą nad Victoria Falls.

***

Rano nerwowa atmosfera. Pogoda nie najlepsza ale tez nie jest żle. Klimat zupełnie inny niz ten do którego przywyklismy w Namibii. Parno, duszno, gorąco. Jedziemy zobaczyć wodospady. Parking z galerią straganów z pamiątkami, centrum informacji a tak naprawdę to pawilon edukacyjny o odkryciach archeologicznych. Kasa – bilety i jeszcze co tu by z nas wycisnąć? Auta? No to jeszcze po 3 USD za parking i idźcie sobie. Idziemy. Trasa nie jest długa i daje wyobrażenie o wielkości tego gigantycznego skalno-wodnego założenia. Z jednej strony jest mało wody i to źle, z drugiej to dobrze co coś….. widać. Kiedy jest dużo wody to skalne kaniony zamieniają się w jakby chłodnie kominowe wyrzucające wysoko w górę białą mgłę z rozbryzgów wody. Teraz widzimy straszliwe zapadlisko wschodniej katarakty i główny wypływ wody zakręcający pod graniczny most z bungi jumping. Oczywiście główny wodospad pracuje taką mocą, że gardziel skalna jest wypełniona białym wodnym pyłem, który z daleka wygląda jakby chmura spadła z nieba na ziemię. Teraz jest dobrze bo przynajmniej widać zarysy skał w kipieli. Ale i tak ludzie w Zimbabwe na głównym view pointcie są zlani wodą.

***

Położenie wodospadów jest ciekawe. Zbieg trzech granic. Zambia, Zimbabwe i Botswana. Najwięcej korzysta chyba Zimbabwe bo to tam powstało Victora Falls Village ale jak się zaczęło w kraju źle dziać to zyskała Zambia. Z Namibii jest tu najprościej dojechać no i wystarczy tylko jedna wiza. Jest też świetna droga od granicy niewiele odbiegająca od standardów dróg asfaltowych w Namibii. Tak więc mamy trochę mieszane uczucia bo jednak nastawiając się tylko na wodospady warto tu zwyczajnie dolecieć. My wybraliśmy z 1500 km więcej do przejechania ale mamy satysfakcję, że poznaliśmy każdy zakątek Namibii.

***

Z wodospadów wygania nas burza. Szczęśliwie już po przejściu całej trasy kiedy przysiedliśmy w barku na Colę. Idziemy do samochodów ale mijamy je i chronimy się pod daszkiem straganów z pamiątkami. No i zaczęło się! Lunęło jak z cebra. Mamy okazję zobaczyć co to znaczy ulewa w porze deszczowej. To nie prysznic to jak zraszanie z kilku węży pożarniczych. Korzystamy z zaproszenia do kantorku handlarzy pamiątek. Jesteśmy swoi bo już coś kupiliśmy. Ratowane są co cenniejsze przedmioty chociaż jedna marimba nasiąkła wodą jak gąbka i długo nie da przeziębiona dźwięku. Ale nasza jest sucha i gra, do tego wielki bęben i mamy w kantorku koncert.

***

Jak się widziało wodospady to co dalej? Wypada wrócić do miasta złodziei i cinkciarzy czyli Livingstone. Samo miasto koszmarkowate z wydzielonymi enklawami jak np Zig Zag otoczonymi murem z dodatkowymi wysoko sięgającymi przewodami pod wysokim napięciem aby wybić z głowy każdemu chęć wejścia na teren. Ale jest takie jedno miejsce, które odwiedzić trzeba – Livingstone Muzeum. W tym chyba najładniejszym budynku w mieście z XVIII wieku są prezentowane cztery tematy i niektóre sale są czasem nawet zabawnie zaaranżowane jak „our city” ale tak naprawdę to ważna jest tu jedna sala, która każdemu zainteresowanemu Afryką pozwoli na wręcz dotknięcie historii. To sala Davida Livingstona, odkrywcy m.in. Victoria Falls. Wiele eksponatów w tym listy Livigstona, które są świetnie eksponowane. W muzeum jest też sklep z rękodziełem mający bardzo przystępne ceny chociaż niezbyt duży wybór.

***

Kolejna wycieczka wymaga przejechania kilku kilometrów gravelem do wioski Mukuni. Jest to tzw. traditional lub cultural village. Wioska bardzo duża, ma dwóch królów, pałac królowej i króla i…. wiejskie więzienie! Wiele tradycyjnych nie tyle budynków co zagród otoczonych wysokim płotem w który łaczy poszczególne budynki, dom mieszkalny, dom dzieci, łazienkę spichlerz. Przed niektórymi domami zielenią się ogródki otoczone płotkiem z pustych kolorowych butelek. Wolne miejsca we wsi są obecnie skopane i czekają na zasiew. Początek pory deszczowej to czas siania roślin. We wsi jest też ciekawy targ pamiątek. Można tu znaleźć rzeczy ciekawsze niż pod Victoria Falls i znacznie tańsze.

***

Kolejna wycieczka prowadzi w kierunku głównego wodospadu krawędzią wschodniej katarakty. Emocjonująca wyprawa dostępna przy niskiej wodzie. Po skałach i wodzie. Tu czuć potęgę wodospadu. Niestety wyspa Livingstona jest zamknięta jako własność prywatna więc nie można stanąć w miejscu gdzie podobno po raz pierwszy Livingstone spojrzał na wodospad. Czas wracać do Namibii….

***

Zdjęcia…

Most graniczny Namibia-Zambia, Zambezi River.


Dalej jakby jazda po Caprivi tylko mniej wsi.


Zabawa w Zig Zag’u…


Maramba River Lodge – nasz…


…namiot i Staś smutny, że jeszcze buty taty są za duże!


Pierwsi spotkani podczas wycieczki nad wodospady.


Pierwszy widok – most graniczny, z którego….


…można skakać!


Widok na wschodnią kataraktę.


Chłopcy wcale się nie boją…


…stale ich pilnujemy.


Chłopcy patrzą na główny wodospad.


Świetną zabawę na lianach…


….wymyślił Michałek – mały Tarzan.


Spotykamy Davida Livingstone.


Targowisko przy wodospadzie zlewane rzęsistym deszczem.


W kantorku handlarzy możemy przeczekać deszcz…


…koncertując.


Łucja na krawędzi wschodniej katarakty.


Dzięki niskiej wodzie coś widać. Strzałka pokazuje
zlewany wodą punkt widokowy w Zimbabwe.


Livingstone Muzeum – Our Village….


… i Our City… 😉


Listy Davida Livingston’a.


Mukuni Village.


Mukuni Village.


Motyka u boku – odpoczynek od uprawiania pola.


Metoda agitacji – kobieta w wyborczej spódnicy.


Mukuni Village – przed wiejskim więzieniem.
Było dwóch zamkniętych!


Mukuni Village – targ pamiątek.

16 XI – Od Popa Falls po Roy’s Camp.
Dzień relaksacyjny. Skoro świt żegnamy Łucję, Ernesta i Ninkę. Pędzą do Windhoek skąd wracają do Polski z postojem w Kapsztadzie. My mamy trochę relaksu bo droga niby długa, ale cały czas głównym asfaltem więc szybko dotrzemy do Roy’s Camp. Ale na razie śniadanko i czas dla chłopców. Tym razem nie śpimy w Rhino Camp, ale Popa Falls Resort tuż przy wodospadach. Nie jest tu tak qltowo ale dosłownie przez camp przepływa jedna z odnóg Okawango tworząc małe wodospadziki jak szumy nad Tanwią. Ponieważ camp jest pusty przestawiamy się jak najbliżej bystrzy i powoli pakujemy samochód a chłopcy nie wychodzą z wody. Pomagam im poprawić sztuczną tamę z kamieni aby lepiej spiętrzała wodę i łapała odpływające zabawki. Piski radości i chlapanie wielkie.

***

Powoli ruszamy dalej. Przed nami prawie 400 km ale jakoś idzie. Nawet nie czuję abym przysypiał za kierownicą. Byle do Rundu. Tu już jakbyśmy byli na campie ale jeszcze sporo km. Krajobraz się zmienia. Teren łagodnie pofalowany, piękne chmurki na niebie, rewelacja!

***

Odwiedzamy sklep z zabawkami. Daleko chodzić nie trzeba bo sklep tuż przy drodze. Jako reklama przyciągająca wzrok służą dwa wielkie samoloty…. z drewna. A oprócz nich cały dywizjon mniejszych i kilkanaście helikopterów i mnóstwo samochodów terenowych. Wszystko wystrugane z drewna. Nieporadnie trochę, ale dzięki temu mają swój styl. Dobrze, że znalazł się ktoś kto nie produkuje kolejnych durnostojek typu żyrafa, słoń czy hippo, ale coś zupełnie innego. Negocjujemy zakup dwóch helikopterów (Sikorsky, Bell,..???) i chyba Land Rover’a. Wszystkie zabawki dają się rozmontowywać co jest świetnym patentem na czas transportu do Polski ale i doskonałą zabawą dla chłopców. Szybko mamy kadłubki okryte stosem drewienek, z których powstają w łapkach naszych małych konstruktorów rzeczy niezwykłe. Mają na trochę fajne zajęcie w samochodzie. Oczywiście wybuchają wojny o samochód, ale był na tyle duży, że nie chcieliśmy kupować dwóch. Kiedy nauczą się dzielić zabawkami bardziej pokojowo?!

***

No i wreszcie Roy’s Camp. Marzę o zimnym piwie. To nic, że mamy je w lodówce ale w barze tu podają je w sposób bardzo specjalny – w kuflu wyjętym z zamrażarki! Ponieważ jest trochę wilgotności w powietrzu kufel pokrywa się natychmiast warstewką szronu. Ale smakuje!!! Jesteśmy na granicy Kalahari i terenów buszmeńskich (tzn. prawie, ale co to jest 80 km w Namibii!) więc klimat radykalnie się zmienił od tego z Caprivi Strip i Zambii. Sucho. Mała wilgotność powietrza. Chłopcy pławią się w basenie. Zapamiętali go jako basen ze skorpionem. Oczywiście nie skorpion pływał w basenie ale jakiś inny robalek, który się utopił i zanim został z basenu wyciągnięty podczas czyszczenia, chłopcy zakrzyknęli, że to skorpion i tak to zapamiętali. Nawet się zdziwiliśmy jak dobrze pamiętają takie fakty.

***

Wieczorem Ania rozstawia sprzęt i fotografuje star trails’y – chyba to jej nowa pasja. Wcześniej chłopcy szaleją po campie. Widać, że jest po sezonie. Oprócz nas tylko jeden samochód i dwa przy domkach. Oddaleni od siebie po 100m. Jak sobie przypomnę widok naszych campingów to robi mi się słabo i trochę niedobrze. Jutro dzień luzacki. Tylko 200 km grawelem do Waterbergu. Idealnie ułożył się program, że nie musimy się spieszyć w te ostatnie dni w Namibii.

***

Zdjęcia…


Popa Falls – nadal się upieram, że powinni to nazwać katarakty.
TATA! Wstawaj!!!
Jedno z ramion Okawango z małym wodospadzikiem…
…gdzie chłopcy spędzili cały….


….poranek a tata naprawił lekko rozmytą tamę.


Ponieważ jeszcze jesteśmy w strefie malarycznej….


…chłopcy łykają Malarone. Zrobiła się z tego…


…mała poranna ceremonia.


I jeszcze popić! Jesteśmy zadziwieni jak bezproblemowo łykają Malarone!


Trochę krajobrazów z drogi…


Sklep z zabawkami.


Pogoda marzenie i już blisko do…


…Roy’s Camp.


Coś tu nie działa dobrze….


…skrzynia biegów???


Basen ze „skorpionem”.


Po kąpieli nie mogą się doczekać na jedzenie!


No nareszcie! Łyżko-widelce idą w ruch!


Dobranoc!

17-19 XI – Od Roy’s Camp przez Waterberg, Okahanja, Gross Barmen…
… czyli kierujemy się powoli na Windhoek.
Na Roy’s Camp siedzimy chyba do pierwszej po południu. Jak już chłopcy nasycili się basenem. Zbieramy się powoli do wyjazdu. I dobrze, że powoli. Przyjeżdża bus z pamiątkami. Nie dla nas, ale dla wystroju Roys Camp’u i sklepiku ale przy okazji kupujemy dwie piękne tykwy. Jedna z nich to fajka, obie pięknie dekorowane i za 1/5 ceny w Okahanja lub Windhoek. No teraz naprawdę możemy jechać!

***

Po kilkudziesięciu km postój w Outjo. Internet, drobne zakupy czegoś na grila i jedziemy dalej. Ostatni gravel! Będzie mi brakować tych namibijskich szutrówek. Szanuję drogę i jedziemy max 80 km/h. Wyjątkowo często są bramy rozdzielające nawet nie farmy, ale części farm. Michałek się bardzo zaktywował i niektóre bramy potrafił otworzyć i zamknąć sam bez pomocy! Nie spieszymy się też z innego powodu. Na GPSie widzimy,, gdzie jest płaskowyż Waterberg a za oknem w tym kierunku widzimy szalejącą burzę. Ciemnogranatowe niebo, błyskawice i kolumny deszczu zlewające ziemię. To nie jest widok jakiego oczekujemy na naszym campie. No ale do celu jeszcze ze 30 km.

***

Okazało się, że burze przechodzą pasem oddalonym o 3-4 km. od campu. Poza wiatrem nic nam nie przeszkadza w wieczornym ognisku. Jako tło mamy krajobraz rozświetlany błyskawicami, pełen upiornych chmur i szarych kolumn deszczu łączących niebo z ziemią. Jakby żywce wzięte z obrazów Beksińskiego. Profilaktycznie zabezpieczamy namioty i chowamy wszystko na noc do samochodu.

***

O poranku zupełnie inny świat. Wypadało się. Czarne i ciężkie chmury poleciały nad Kalahari a nad nami świeci piękne słoneczko i mamy typowo polsko-wiosenne białe baranki. Zbieramy się dość szybko ponieważ basen tu nie jest zachęcający dla chłopców z racji braku płycizny postanawiamy jechać do Gross Barmen Hot Springs. Jeszcze objeżdżamy całe Waterberg Plateau i wracamy do głównej drogi.

***

Po drodze Okahanja i targ pamiątek. Nic nam się nie podoba. Po przejechaniu całej Namibii mamy już zupełnie inne spojrzenie niż na początku. Widzimy te stoiska jak powielone „afrykańskie” sklepy z naszych supermarketów. Wiele rzeczy ze sztuką afrykańską ma tyle wspólnego co wizerunek słonia. Koszmar. Ale mamy jakieś ubranka chłopaków na wymianę. W Windhoek będzie trudniej ale tu możemy liczyć na jakiś handel wymienny – tylko na co?! Wreszcie wybieramy troche typowej sztuki użytkowej. Miski, łyżki do sałatek, itp… Uffff… Jedziemy na obiad do Okahanja Country Hotel. Jest tam Hot Spot więk korzystamy z internetu i jednocześnie jemy obiadek. Chłopcy zamaczają się na chwilę w basenie, ale jest beznadziejny bo od razu głęboki.

***

Jedziemy do Gross Barmen. To tylko 20 km. Jeszcze nigdy tak wcześnie nie pprzyjeżdżamy na camp. Tanio, ale wystrój przypomina nasze FWP z ery wczesny Gierek. Gdyby palmy zastąpić świerkami… Ale co tam! Jedziemy zobaczyć camp. Jest tylko jeden samochód poza nami i stado pawianów, które przeganiamy bo to najgorsze co może być na campie. W Waterbergu ukragły nam paczkę popkornu w karmelu – złodzieje jedne!!! Mając rozpoznaną sytuację wracamy do głównego kompleksu. Jest wielki kolisty brodzik i ogromny basen w kształcie litery „L”. Nie liczymy basenów krytych zasilanych gorącymi źródłami. Najpierw eksplorujemy brodzik z wielkim betonowym żółwiem, ale później odkrywany, że ten wielki basen ma powierzchnię 25×15 metrów płytkiej wody. Michałek może całą tę przestrzeń pokonywać chodząc po dnie!!! Jaki jest dumny mogąc sam dojść na środek basenu! Staś daje festiwal skoków do wody. Wcale się nie boi. Bierze rozbieg….. zatrzymuje się na krawędzi…. i skacze płasko na brzuszek ze zbójecką miną…. Jak go nic nie boli? Jakbym skoczył tak na dechę to chyba coś by mi popękało….

***

Wieczorem ponieważ nie ma nikogo z obsługi postanawiamy rozpalić ognisko pod naszą akacją. Usiłuję wykopać dołek, ale idzie to z trudem bo na miescu campu nawieźli piasku z kamieniami i wywalcowali solidnie. Na wierzchu jest tylko cienka warstwa piasku. Dziwnie tu jest to zorganizowane bo nie ma stanowisk do grilla przy camp places ale są takie murki gdzie jest ze 20 stanowisk do grillowania. Już sobie wyobrażam co się musi dziać tu w sezonie!!! Zacząłem od wzięcia siekiery i udania się na poszukiwanie drewna. Nie było to trudne bo camp otacza suche koryto rzeki z krzaczorami i drzewkami. Drewno to oczywiście kolczasta akacja. Jak już przytargałem kilka dużych gałęzi to chłopcy zabrali mi siekierę i zaczęli rąbać drewno. Pokłuli się ale nawet nie płakali, dzielne chłopaki! Oczywiście postukali trochę siekierą i dali sobie spokój. Gałęzie połamałem sam a moje ręce następnego dnia wyglądały jak po spotkaniu ze stadem wielkich dzikich kotów.

***

Aż smutno nam się robiło kiedy pomyśleliśmy, że to ostatni taki wieczór z ogniskiem w Namibii. Przecież jeszcze tylko noc w Windhoek i… koniec wyprawy. Nie zaganiamy chłopców do spania. Przecież do Windhoek mamy stąd raptem 100 km. Niech się wybawią ile chcą.

***

Ranek piękny. Śniadanie i czas na basen. Słyszymy krzyki dzieci i okazuje się, że przyjechała klasa z Windhoek na basen. Staś daje znowu pokaz sków do wody czym łamie serca kilku koleżankom, które pomimo, że tak ze 3 lata starsze patrzą na jego bohaterskie czyny. Jeszcze lody w restauracji obok basenu i czas na ostatnie kilometry do Windhoek.

***

Przyjeżdżamy do Chameleon Guesthouse. Mamy już zarezerwowany wcześniej pokój więc szybkie zakwaterowanie, zakupy pamiątek i to co najgorsze…… finalne pakowanie!!! Koszmar! Spakować wszystkie pamiątki tak, aby nie połamały się, dzieląc jednocześnie wszystko między torby by żadna nie przekraczała 20 kg. Nasz pokój wygląda tak jakby do naszych toreb ktoś wrzucił po granacie i odpalił. Wszędzie coś leży! Ale udało się nawet dość bezboleśnie i tylko w jednej torbie było 2 kg więcej, a jedna była za lekka ale miała bębny i jakieś bardzo objętościowe a lekkie rzeczy.

***

Menu na ostatnie posiłki mamy ciekawe bo zjadamy puszki, których nam jeszcze trochę zostało. Chłopcy pochłaniają ananasy i koktajle owocowe niekiedy wzbogacane o mus owocowy a my kukurydzę z groszkiem, mielonkę i fasolkę w sosie pomidorowym zapijane białym winem…. 😉

***

Zdjęcia…

Przystanek w Outjo.


Upload informacji na Małego Podróżnika.


Świąteczne dekoracje uprzytamniają nam, że już wkrótce Boże Narodzenie!


Ostatni gravelek na wyprawie – ciemna kreska
to nie morze ale płaska Kalahari.


Anię może mniej (zawsze ma coś na kolanach)…


…ale Michałka zdecydowanie bardziej…


….bawi otwieranie bram na drodze.


Im bliżej Waterbergu….


…tym mniej jesteśmy pewni, że dobrze czynimy….


…jadąc w wielką burzę. Niebo granatowe nad nami.


Ale na campie mamy piękny zachód słońca… i nadzieję…


…i nadzieję…


…na kolejny piękny biwak.


Burza nie odpuszcza. Pioruny i pomruki widać i słychać
dookoła nas ale my mamy spokój…


Poranek wspaniały. Skały płoną czerwienią nad nami.


Waterberg jest jednym z niewielu miejsc w Namibii
gdzie są piesze szlaki turystyczne.


Mamy problem!!! Lew w recepcji!!!


Czy widać jak jestem przerażony?!


A chłopcy wcale… 😉


Odwiedzamy jeden z najpiękniej położonych cmentarzy
z okresu walk Herero z Niemcami.


Zamykamy pętlę wokół Waterbergu.


Malowniczy Okahandja Country Hotel.


Za podwójnym ogrodzeniem, niedostępny grób narodowego
bohatera Hosea Kutako w Okahandja


Przekąska po drodze. Chłopcy uwielbiają ogórki!


Gross Barmen – brodzik z żułfiem.


Prawdziwy basen. Upał straszny tu pory deszczowej nie widać
więc chłopcy tradycyjnie kąpią się w południe w koszulach…


Moi kochani, mali pomocnicy przygotowują ognisko.


Patrz Stasiu! Obyś na taki kolec nie nadepnął!


Chyba już nadepnąłem… 🙁


Mróweczka… 😉


Staś zwany Tarzanem…


Hobby Ani – star trails’y…


Trudno dać wiarę ale to Windhoek!


Zachód słońca po przelotnym deszczu.


Dieta anansowa.


Nosorożce, hipcie i żyrafy ze skrzydełkami z piórek
to przecież są ozdoby świąteczne!


Masowa produkcja…


…żyraf!


Taki samochód musimy zrobić w długie zimowe wieczory!

20-21 XI – Wracamy i…
…trudno dać wiarę, że kończy się nasza wyprawa.
Rankiem czas na wydanie ostatnich pieniędzy w workszopach. Szczęśliwie stary browar mamy 5 minut od nas więc podjeżdżamy tam i przetrząsamy stoiska. Generalnie wiemy co chcemy więc idzie man szybko. O 11.00 mamy być w Camping Car Hire z bagażami aby oddać samochód i by nas zawieźli na lotnisko, które jest prawie 40 km od miasta. Wzbogaceni o ostatnie pamiątki pakujemy torby i jedziemy oddać samochód. Trochę na czują bo schowaliśmy GPSa ale znajdujemy siedzibę CCH. Z pół godziny trwa sprawdzenie samochodu. Podglądamy halę warsztatową Camping Car Hire – robi wrażenie. Wielkość taka jak niejedna autoryzowana stacja dużego producenta samochodów. Auta są konfigurowane do potrzeb klienta. I np. namioty są odczepiane, jeżdżą pod sufitem hali i podczepiane są wg. potrzeb, jeden lub dwa. Po naszych 9000 km samochód przechodzi generalną wymianę wszystkiego, szorowanie itd… Jak sobie przypominamy jak czysty i pachnący dostaliśmy samochód i jak on wygląda po ponad miesiącu jazdy w kurzu, błocie, deszczu i działalności chłopców to różnica jest szokująca. Wszystko OK! – możemy jechać.

***

Przerzucamy rzeczy do firmowego busa i jedziemy na lotnisko. Trudno powiedzieć, czy droga na lotnisko dłuży nam się czy mija prawie niezauważenie. Jak rzadko kiedy ale naprawdę szkoda nam, że wyprawa się skończyła. Szybka odprawa na lotnisku w afrykańskim stylu i idziemy robiąc zdjęcia po płycie lotniska. Żadnych autobusów, rękawów, idziemy do samolotu na piechotę. Polecimy samolotem, który przyleciał z Johanesburga raptem godzinę temu. Michałek się dopomina kiedy będzie jedzenie. To go najbardziej interesuje w samolocie… 😉 Krótki rozbieg i odrywamy się od ziemi. Łza się w oku kręci. Ponieważ lotnisko jest ponad 30 km od miasta mamy krajobraz, który nam towarzyszył na szlaku. Gravelowe drogi, samotne farmy, pomarańczowa i czerwona ziemia. Pasma wzgórz. Wznosimy się coraz wyżej. Mijamy warstwę białych kłębuszków sygnalizujących czas pory deszczowej. Gdzieś daleko na horyzoncie czarne chmury.

***

Lot krótki i już Johanesburg. Tu mamy ponad 4 godziny postoju. Odwiedzamy słynny sklep Out of Africa i idziemy do kawiarenki. Michałek koniecznie chce lody truskawkowe. Są w barze szejki i akurat truskawkowe. Wysysa zawartość kubka wspólnie ze Stasiem szczęśliwy, że spełniło się jego marzenie.

***

Wędrujemy rękawem do naszego Jumbo. Początkowo byłem zły, że mamy przedostatni rząd ale okazało się w sumie że jest to OK!. Jako pierwsi dostajemy posiłki (my dorośli, dzieci dostają poza kolejnością) i do toalety blisko. Lot z tych mniej spokojnych tzn. nic się dzieje specjalnego, ale kawa się wychlapuje. Pomimo pułapu lotu na poziomie prawie 12 km burze afrykańskie dają znać o sobie.

***

Kolacjo-obiad o 23 i śniadanie o 5.30 – QL! – jak to mówią Anglicy. Co ciekawe lecąc z Johanesburga do Frankfurtu pokonujemy niecałe 9000 km czyli mniej niż samochodem zrobiliśmy w Namibii! Lądowanie we Frankfurcie spokojne. Prawie cały czas na tym lotniskowym molochu pochłania nam przemieszczenie się z Gate Bxx na A28. Mamy jeszcze pół godziny do boarding’u i o 50 m plac zabaw. Chłopaki szaleją tak, że Staś tuz po starcie zasypia. Budzi się po…. lądowaniu w Warszawie. W dobrym humorze i zadowolony z życia. Michaś dzielnie obserwował chmury ponad którymi lecieliśmy. We Frankfurcie padało a my wznieśliśmy się aż do słońca i cały lot mieliśmy w słońcu. Tuż przed lądowaniem przebijamy chmury i wracamy do pochmurnej pogody. Ale są przejaśnienia chociaż zimno jest. Czeka rozemocjonowana rodzinka i w pół godziny jesteśmy w domu. Nawet na chwilę wychodzi słońce niosąc nam w ten listopadowy dzień jakby pozdrowienie i pożegnanie z Namibii. Welcome sweet home! Wyprawę należy uznać za zakończoną…..

***

Jak tylko się ogarniemy z krajową rzeczywistością to przygotujemy finalny blog. Uzupełnimy go o dodatkowe zdjęcia i „diamenciki”.

***

…..:::: Dziękujemy wszystkim, którzy śledzili nasze losy! ::::…..

***

Zdjęcia…

Chłopcy dzielnie pomagają…


…zanosić rzeczy do samochodu.


Przepakowanie rzeczy do firmowego busika.


Ostatnie kilometry – wkrótce lotnisko.


Szybka odprawa…


…i czekamy patrząc jak odlatuje samolot do Angoli.


Michaś biega po płycie lotniska udając samolot


Ostatnie 100 metrów Namibii.


I już w powietrzu! Żegnaj Namibio!


Michałek przebrany…


…i śpiący po obiadku.


Za kilka sekund lądujemy….


…w Johanesburgu.


Jedna z naszych tzw. baz lotniskowych.


Ruchome chodniki i schody – chłopcy uwielbiają!


Tata spełnia marzenia…


…Michałka o lodach truskawkowych. Szejk był prawie
jak pyszne lody. No i jaki widok za oknem.


Najdłuższy przelot Johanesburg-Frankfurt chłopcy znieśli
znakomicie głownie śpiąc….


…jak Staś nieprzymierzając…


Najprzyjaźniejsze dzieciom lotnisko…


…na naszej trasie….


…jest we Frankfurcie!!!


pod tymi chmurami jest już….


…Polska! Podchodzimy do lądowania od Ursynowa…


Warszawa wita! 2 stopnie, wiaterek, lekka mżawka…

Po powrocie…

Blog został uzupełniony o ostatnie dni. Czego można się spodziewać w najbliższym czasie?

  • blog będzie uporządkowany chronologicznie.
  • dodamy galerię „Okiem Małpy” czyli małego aparatu, która Ania nosiła przy sobie.
  • powstanie raport z wyprawy zawierające maksymalnie dużo praktycznych informacji.
  • na TravelPhoto będzie galeria: Namibia – kolorowy miszmasz
  • powstanie pokaz multimedialny

Zapraszamy!!!

***



The day after…
A 20 godzin temu cieplutka Afryka…

 


 Zobacz: strona główna, Blog cz. 3 odcinek 1

Zapraszamy na prowadzony przez nas portal o Namibii!

Nasza NOWA książka o Namibii: NAMIBIA. Przez pustynię i busz – więcej o niej na  portalu, a jeżeli chcesz ją kupić to zapraszamy do naszego sklepu: Namib.pl!

Namib.pl

(c) Portal Małego Podróżnika – Planeta Kobusów

 

Share